Go to content

Cieszę się, płaczę, starzeję. Wolę żyć niż mieć wyprasowaną twarz

Fot. i Stock / Jan Wolak-Dyszyński

Powiedział, że przyjdzie z dziewczyną. Ok – pomyślałam, może tym razem coś z tego będzie. Mój boski starszy brat o urodzie Hugh Granta (ale tego z roku 2016, a nie z Notting Hill) do związków wszelakich ma dwie lewe ręce i nie tylko. Przynajmniej z tego, co wiem. A jestem w miarę na bieżąco. Wyciągam więc wafelki robione ręcznie przez moje dziecko, wybieram talerzyk najbardziej pasujący wzorkiem do sytuacji i zbieram z podłogi zabawki, które przybliższym kontakcie ze stopą mogą grozić upadkiem. Jeszcze tylko szybkie spojrzenie w lustro. Ja, młodsza siostra, muszę jakoś wyglądać jako dzisiejsza wizytówka rodziny…

Nie jest źle. Co prawda widać już te kilka niedospanych nocy (młody miał katar) i coś jakby rowki takie w kącikach ust. Cholera! Przyglądam się chwilę, ale niezbyt długą, bo wypadałoby jeszcze zmienić dres domowy na jeansy. Rowki obejrzę wieczorem, przy bezlitosnym świetle łazienkowej lampy.

Ledwo dopinam ostatni guzik, rozlega się dźwięk domofonu. Moje dzieci biegną na łeb na szyję, z piskiem, jakby to sam Harry Potter w towarzystwie Albusa Dumbledora i Zgredka miał właśnie stanąć w naszym progu. Otwieram drzwi i… widzę ją. Długonogą, długowłosą brunetkę, na oko dwudziestkę. W świetnie skrojonych dżinsach. Zdecydowanie świetniej niż moje, kupione wczoraj, w hipermarkecie. Brunetka podaje mi rękę i wpływa do na naszego mieszkania jak grecka bogini. Na jakiejś cholernej chmurce. – Ej, jeszcze ja – słyszę stłumiony w oddali głos mojego brata, bo z wrażenia zamknęłam na nim drzwi.

Dwudziestka zdejmuje kurtkę. Na (jej) tyłku te świetne dżinsy też jakoś lepiej leżą. Starannie umalowana, piękna twarz, cudownie zarysowane usta i ani jednego rowka wokół. Zaczynam żałować, że usunęłam z podłogi wszystkie żelaźniaki.

– O, masz dzieci – zauważa spontanicznie ona, kiedy mój syn wiesza się na jej torbie domagając buziaka na powitanie.
– Mam – odpowiadam przepraszająco. – Dlatego, właśnie hmmm no taki u nas troszkę dzisiaj bałagan… – Nie przejmuj się – mówi Kamila zamiast grzecznie zaprzeczyć, że przecież ależ skąd, pięknie tu posprzątane. – Mam trójkę siostrzeńców, wiem jak jest.

Siadamy do stołu i dwie godziny mijają nam na miłej, przyjacielskiej pogawędce. O tym, jak to ciężko znaleźć czas na fitness, ale zmusić się trzeba (Kamila). I że jak przychodzi weekend to nie ma bata, najważniejsze dla zdrowia to się wyspać, minimum do południa (Kamila). – Przy dzieciach, to się nie wyśpisz – mówię w zamyśleniu. – Dlatego ich nie mam – pada logiczna odpowiedź.
Mówimy jeszcze o tym, że wewnętrzna harmonia i spokój (wiadomo, że nie ja) odbijają się w naszym ciele jak w lustrze. – Każde przykre doświadczenie odbija się na twojej twarzy – Kamila przygląda mi się uważnie.

A potem okazuje się, że domniemana dwudziestka wcale nie już dwudziestką, a nawet, że jest trzy lata starsza ode mnie i zaczynam spoglądać na nią z podziwem. Na pożegnanie moja córka daje nowej „cioci” siarczystego całusa i wręcza wysmarowaną klejem koronę z papieru kolorowego. Kamila, jak przystało na królewnę, schyla się dostojnie po swoje trofeum i niezręcznie poklepuje siedmiolatkę po plechach. Podaję mi swoją piękną, gładką dłoń i na koniec zdradza jeden sekret. – Wiesz – mówi – unikam silnych emocji. Jak masz zmartwienie, to zaraz ci gdzieś to wyjdzie: w kącikach oczu, bo się marszczysz jak płaczesz, albo w tyłku bo za dużo zeżresz.

Zamykam drzwi za moim bratem i jego dziewczyną. I doznaję olśnienia. Kamili twarz prawie nie wyraża emocji. Jest nieruchoma. Kamila uśmiecha się półgębkiem, tak samo pochłania wafelki, byle zbytnio nie rozciągnąć skóry wokół ust. Mimika u Kamili prawie nie istnieje. Ten ideał piękna i mistrzyni równowagi duchowej głowę trzyma cały czas prosto, żeby nie pomarszczyć pięknej, długiej szyi. Właściwie to rusza się jak robot.

Wieczorem kładę dzieci, rozbieram się i wskakuje do wanny. Dokładnie oglądam każdy kawałek swojego ciała, przypominam sobie jak zmieniało się pod wpływem ciąż (rozciąganie i wciąganie), rozstań (litry wylanych łez – ile to zmarszczek!) zaczynania i kończenia sportów wszelakich… Potem, w ostrym świetle przyglądam się swojej twarzy. Twarzy ryczącej (ostatnio trochę więcej niż kiedyś) trzydziestki. Niewyspanej, z podkrążonymi oczami. Młodość? Jest w nich, gdzieś tam ją widzę. Zdecydowanie zbyt rzadko.

Rano rozmawiam z przyjaciółką. – Znaczy, ponaciągana? – podsumowuje Kamilę moja najlepsza z najlepszych znajoma. – Nie do końca – przyznaję. – Raczej niezbyt emocjonalna – tłumaczę i bezczelnie „sprzedaję” przyjaciółce sekret Kamili, który wyjawiła mi na pożegnanie. – E tam – pada lekceważąca odpowiedź. – Ona się zwyczajnie mumifikuje. Wyobrażasz sobie jak musi nią czasem wewnętrznie telepać, żeby się nie zmarszczyć? Człowiek nie może się cały czas kontrolować. Ona chce zatrzymać młodość, czy pozory młodości?

Zaczynam rozumieć. W końcu młodość to też prawo do chwilowego szaleństwa, do emocji, do łez i do śmiechu. A nie troska o to, że gdzieś tam, w okolicach oczu już nie tak idealnie wyprasowane. Młodość jest przede wszystkim tym, co w środku. I ja to ciągle mam. Wy na pewno też 😉