Go to content

Skoro zdecydowałam się na aborcję, to czy mam prawo opłakiwać śmierć mojej córki? To NIGDY nie jest prosty wybór

Fot. iStock/MarinaZg

Zapaliłam znicz na grobie mojej córki. Długo zastanawiałam się, czy mam prawo obchodzić Dzień Dziecka Utraconego, skoro zdecydowałam się na aborcję.

Chcieliśmy mieć trójkę dzieci. Zawsze. Kiedy po urodzeniu syna, kilka lat później zaszłam w ciążę, a na świat przyszła Kinga, stwierdziliśmy, że nie ma co czekać dłużej i jak najszybciej trzeba postarać się o trzecie. Tylko Kinga była jakaś trochę inna. Niby wszystko w porządku, dostała 10 punktów po porodzie, ale, jak to każdy mówił: „coś było z nią nie tak”. W głowie zapadły mi słowa lekarza, który prowadził wówczas moją ciążę: „To, że badania wychodzą w porządku, to nic nie znaczy, to tylko statystyki”, a później wspomniał o badaniach za kilka tysięcy, które ewentualnie miałyby wpłynąć na moją decyzję. Pamiętam, jak byłam w szoku – bo jaką decyzję? Byłam w ciąży, wyniki badań prawidłowe, w czerwcu miała urodzić się Kinga.

To prawda, że mama czuje, kiedy z jej dzieckiem coś się dzieje. Kinga była ospała, nie łapała kontaktu, bardzo mało się ruszała. Gdy miała trzy miesiące postanowiłam zbadać jej słuch, później wzrok i wykonać jeszcze szereg dodatkowych badań, ale wszystko na papierze było w porządku, jakby nie było obaw do niepokoju.

Zaszłam w ciążę. Siostra Kingi miała się urodzić, gdy ona skończy rok i miesiąc. Byliśmy niesamowicie szczęśliwi, tylko ten dziwny strach o Kingę, który się wkradał w moje macierzyństwo. Gdy miała jakieś osiem miesięcy pediatra powiedział: „Ona ma takie nietypowe rysy twarzy”. Chcieliśmy obrócić to z mężem w żart… ale skierowania do genetyka już się nie da zlekceważyć uśmiechem. Termin wizyty – za rok.

Nie mogłam czekać. Wyszukałam w sieci wszystkie opisy chorób genetycznych, po objawach mojej córki dopasowałam jeden z zespołów. Zadzwoniłam do ginekolog prowadzącej moją kolejną ciążę mówiąc, że nie wiem, co robić, że pediatra podejrzewa u mojej córki genetyczną nieuleczalną chorobę. Przyjęła mnie od razu na wizytę, zleciła wszystkie badania. Mówili: „Proszę się nie martwić, jak będziemy dzwonić, dzwonimy też z dobrymi wiadomościami”. To był koniec roku, mieliśmy zaczynać nowy okres w naszym życiu, tylko wtedy nie wiedzieliśmy już, jak będzie on wyglądał.

Telefon. I od razu pytania dotyczące Kingi, jak się rozwija, jak się zachowuje. Spytałam, co z ciążą… Moje obawy okazały się słuszne – dziewczynka, którą nosiłam pod sercem miała tę samą genetyczną chorobę. Co to oznaczało? Że nie będzie w stanie samodzielnie funkcjonować, że nie będzie prawidłowo rozwijać się motorycznie ani poznawczo,  zawsze będzie uzależniona od osób trzecich, nigdy nie pojedzie z lalką w wózku, nie powie: „Mamo, zrobisz mi warkocze”… Bardzo szybko zebrała się komisja, która wydała zgodę na aborcję…

To był gorący czas, czas czarnych poniedziałków, marszów kobiet. Kilka miesięcy wcześniej myślałam: „Popieram was dziewczyny”, ale poza kliknięciem „lubię to” nic więcej nie robiłam, bo przecież „mnie to nie dotyczy”. Jaki los bywa przewrotny… Bo teraz dotyczyło mnie i kilkanaście osób ze mną związanych. Od nikogo nie usłyszałam: „Spokojnie, pomożemy ci, damy jakoś wszyscy radę”, wszyscy wierzący i chodzący co niedzielę do kościoła. Oczywiście, że wiem, że gdybym urodziła, to by pomogli, ale nikt z nich nie zasiał we mnie choćby odrobiny wątpliwości… Tylko jedna bliska mi kobieta, która miała aborcję powiedziała: „Zastanów się, może urodzisz i oddasz do adopcji?”. Zagotowałam się wtedy, bo jak to moje dziecko do adopcji?!? A zaraz przyszła myśl: „Ale przecież ja to moje dziecko chcę zabić”.

Decyzję musieliśmy podjąć szybko, bo to był już 20 tydzień ciąży… Myślałam o moim synku… O tym, że jak będzie miał 30 lat, będzie miał dwie siostry z ciężkim upośledzeniem. A jak będzie miał 50? Jak nas już nie będzie, ani dziadków, ani nikogo z bliskich mu teraz osób, to kto mu pomoże zająć się dwoma chorymi siostrami? Nie ma dziś godnej opieki dla dorosłych ludzi z upośledzeniem, nie ma kto zająć się nimi w ludzki sposób, przetrzymywani w ośrodkach, gdzie czekają jedynie na śmierć…

Gdzieś bardzo głęboko w sobie wiedziałam, że to jest jedyna decyzja, że tak powinnam postąpić, dziękowałam za to, że mam możliwość wyboru, choć żaden z nich nie był ani oczywisty, ani wprost.

Urodziłam Monikę… To nie jest tak, jak chcieliby, żebyśmy widzieli aborcję jej zagorzali przeciwnicy. Tu nie ma rozrywanych płodów i wiader z krwią i dziećmi. Miałam normalny, choć wywołany poród. Monika nie walczyła, nie podjęła w ogóle życiowych funkcji… Nie widziałam jej. Dlaczego? Bo dziewczyna, która leżała ze mną na sali, a która poroniła pięć razy, powiedziała: „Swoje pierwsze dziecko poroniłam w 20 tygodniu i wtedy chciałam je zobaczyć, do dzisiaj żałuję. To nie jest różowiutki śliczny bobasek… Ten widok jest bardzo daleki od tego, co sobie wyobrażamy”. Zrezygnowałam z zobaczenia swojej córki. Ale postanowiliśmy ją pochować, mieć miejsce, gdzie będziemy mogli przychodzić, pokazać, że była dla nas ważna, tylko życie postawiło przed nami potworny wybór, wybór, w którym każda z opcji jest cholernie trudna. Tak trudna, że aż brakuje ci oddechu… Tak trudna, że kiedy ją podejmujesz, kiedy wracasz do domu bez dziecka, choć twoje ciało reaguje, jakbyś je miała obok siebie, to myślisz, że to już koniec, że życie się skończyło… Że już niczego więcej nie udźwigniesz. Że już zawsze będziesz żyć ze świadomością tego, co się stało, tego nie wymażesz, to nie zniknie, może z czasem będzie trochę mniej boleć…

W dzień jakoś funkcjonowałam, bo dzieci, wiadomo. Ale kiedy tylko w domu zapadała cisza, nie byłam w stanie powstrzymać łez… Przez kilka tygodni nie chciałam wstawać z łóżka…

W międzyczasie Kinga przeszła badania, lekarz stwierdził, że objawy świadczą o umiarkowanym upośledzeniu, że jest lepiej, niż by można było się spodziewać, i że może ta choroba nie odsłoni przed nami swoich najczarniejszych scenariuszy. To wybudziło mnie ze stanu zawieszenia, całą swoją energię, siłę skierowałam w stronę córki, w jej rehabilitację, pracę z nią. Dzisiaj Kinga ma półtora roku, właśnie jest w żłobku, uczy się chodzić, je samodzielnie. Motorycznie jest jakieś dwa do trzech miesięcy za swoimi rówieśnikami, poznawczo-behawioralnie na równi… Czy tak już będzie, czy wieku pięciu lat nie dojdzie do ściany swojego rozwoju. Nie wiem, dzisiaj cieszymy się jej osiągnięciami.

Gdybym teraz zaszła w ciążę? Patrząc na rozwój Kingi, być może zdecydowałabym się urodzić mając nadzieję, że choroba u niej przebiegać będzie łagodnie, że być może z drugim chorym dzieckiem też nie będzie tak źle. Ale to by było dziś. Nie mogę myśleć: „co by było gdyby”, bo to mnie zniszczy, nic nie da rozpamiętywanie.

Wiem, że mogłam urodzić i wtedy pewnie nie rozmawiałybyśmy ze sobą, bo nie byłabym w stanie znaleźć czasu, siły i chęci. Bo psychicznie nie byłabym w stanie udźwignąć cierpienia moich dzieci. Byłabym siłaczką dzielącą swój czas i energię na troje dzieci, która pewnie w nocy płakałaby do poduszki, a w dzień udawała, że wszystko jest w porządku, choć nic by nie było. Tymczasem mogłam poświęcić większość swojego czasu Kindze, zająć się nią odpowiednio, żeby ona mogła cieszyć się życiem.

Niektóre moje znajome na Facebooku piszą o morderczyniach dzieci, a ja sobie myślę: „gdybyście wiedziały… i oby życie nigdy nie postawiło was w takiej sytuacji, przed takim wyborem”.


wysłuchała Ewa Raczyńska