Go to content

Nauczycielka: ileż można wytrzymywać hejt, pretensje, lekceważenie i śmieszną wypłatę?

fot. kupicoo/iStock

Przeczytałam artykuł o emocjach nauczycieli i jako czynna nauczycielka nie czytałam go obojętnie. Zgadzam się z nim. I prawdą jest, że tak źle w edukacji jak teraz jeszcze nie było. Generalnie dziwna to branża, szalenie niestabilna i zależna od układów politycznych. Co roku zmiany, najczęściej dokonywane w okresie wakacyjnym, oznajmiane nagle, ni stąd, ni zowąd, a naczelne ich hasło to: „Macie wakacje, nie narzekać, tylko brać się do roboty”.

I belfrzy, a przynajmniej jakaś ich część – wierzę, że spora, do tej roboty się bierze, choć absurd absurdem pogania. Zawsze powtarzam, że okres pandemii był dla mnie najtrudniejszym okresem w trakcie mojej „kariery”. I choć pracowałam o wiele więcej to i tak stereotypy i wszędzie siana nienawiść do nauczycieli dała się nam we znaki.

Mam wrażenie, że od kilku lat nauczycielstwo idzie po równi pochyłej. W dół, aby była jasność. Nie dlatego, że zatrudnia się złych nauczycieli. W szeregach szkolnych nadal mamy świetnych pedagogów, jednak ileż można wytrzymywać narastający hejt, roszczenia, pretensje, brak uposażenia, brak pieniędzy w szkole na wszystko, lekceważenie z każdej strony oraz śmieszną wypłatę? Czara goryczy zaczyna się przelewać. Nauczyciele to ludzie kreatywni, naprawdę potrafiący zrobić coś z niczego patrz: gazetki szkolne, dekoracje. Często szalenie empatyczni – sami kupujący nagrody dla uczniów, bo szkoła funduszy nie ma, organizujący wyjazdy, wymiany, apele kosztem własnego czasu, rodziny i często zdrowia. Za darmo! To pragnę podkreślić, że w szkole za wiele rzeczy nie dostajemy zapłaty.

Czy w innych zawodach tak się dzieje? Czy lekarz kupuje leki pacjentom za swoje pieniądze? Czy mechanik wstawia do auta klienta prywatne części? Czy deweloper daje klientom meble za darmo? No nie. I to szanujemy. To dlaczego wciąż od nauczycieli oczekuje się finansowania?

Pamiętam, gdy znajomej oświadczyłam, że po strajku nie będę prowadzić kółka języka niemieckiego. Była oburzona. Kiedy wyjaśniałam, że dłużej wolontariatu uprawiać nie będę, zamilkła. Była święcie przekonana, że te zajęcia są zawarte w mojej wypłacie. Ano nie były.

Podobnie było z wymianą międzynarodową. Dwuletni projekt, który kosztował mnie ogrom pracy i nerwów, również był wolontariatem. Młodzież pytała, ile to zarobię na takim wyjeździe jako tłumacz, a gdy mówiłam żeby narysowali sobie wielkie zero, nie chcieli mi wierzyć. Sami pytali, po co to robię. No właśnie, po co?

Nauczyciele przyzwyczaili społeczeństwo, że zawsze robią coś dla uczniów z dobroci serca. I cudownie, szczególnie gdy potem usłyszy się choćby słowo wdzięczności. Problem polega na tym, że ostatnimi czasy jest to rzadkość. Roszczeniowość zarówno rodziców jak i dzieci, sięga zenitu. Oczekiwania są niemałe, a brak wyrozumiałości spory.

Mamy XXI wiek, a polska szkoła jest „oldskulowa” i to w negatywnym tego słowa znaczeniu. Przestarzałe podstawy programowe, upolitycznienie przekazywanych treści (np. szkoła boi się uczyć o tolerancji wobec społecznościowych LGBT), notoryczny brak pieniędzy na remonty, papier ksero, wyposażenie. To frustruje. Frustruje także pensja, nie ma co ukrywać. Frustruje brak jakiegokolwiek szacunku wobec zawodu. Frustruje często nierówne traktowanie pracowników przez przełożonych. Frustruje brak wsparcia ze strony władz i bezrozumne finansowanie szkół przez ministerstwo.

Ostatni hit? Laboratorium przyszłości. Szkoły dostały pewną pulę pieniędzy, za której część musiały, podkreślam, musiały na przykład kupić drukarki 3D lub długopisy 3D. Wspaniale. Tylko zapomniano przeszkolić też kadrę, by z tego korzystała. Poza tym jedna drukarka na klasę to trochę mało, więc sprzęty nie są wykorzystywane tak często, jak powinny. A szkoły dostały prikaz, by chwalić się super technologią, więc jak już ktoś ogarnie, jak co używać natychmiast pokazuje w mediach społecznościowych, jak fajnie w tej szkole się uczy. Oczywiście nie wspomina się o wiecznym braku tonera, kredek, pinezek czy kartek. O tym, że bez wsparcia rodziców w szkole nie byłoby nagród na koniec roku szkolnego czy ryz do wspomnianego już wcześniej wynalazku Chińczyków, też się nie mówi.

Powiecie, to niech dzieci piszą na własnych kartkach. Tu Was zaskoczę. To nie jest takie proste, jak się wydaje. Połowa kartek nie ma i oczekuje, że mu nauczyciel kartkę urodzi. I się tego domaga. Nieraz słyszałam, że „moja mama mówi, że szkoła jest za darmo, więc kartki musi nam pani dać”. Druga połowa wolniej pisze i nie wyrobi z przepisaniem tego, co trzeba. Skutek? Mejloza od rodziców. Pretensje, że jak to,  że to niefair, że nie ma się serca, że chyba pan/pani powołania nie ma. Otóż ma.

Wciąż wierzę i wiem, że większość nauczycieli nie jest w szkole przypadkiem. Jednak biorąc pod uwagę okoliczności, zaczynamy zmieniać podejście. Osobiście jestem przeciwnikiem wyładowywania się na uczniach. To nauczyciel jest dorosły i powinien się kontrolować. Ale nauczyciel też jest człowiekiem. Wiem, ile razy z nerwów odwracałam się do tablicy i liczyłam do dziesięciu, by nie wybuchnąć. To trudne. Jednak nie znajduję wytłumaczenia dla tych belfrów, którzy za problemy techniczne stawiają dzieciom jedynki. Irytuje mnie to niemiłosiernie, bo taki numer rzuca się cieniem na innych naprawdę fajnych nauczycieli.

Czy sama jestem fajna, nie mnie oceniać, ale wiem, że dzieciaki są wyczulone na punkcie sprawiedliwości, stąd gdy się pomylę na korzyść ucznia to nigdy nie zmieniam mu oceny na niższą. Ma po prostu w promocji czwórkę zamiast trójki. Są też takie dzieci, które same skruszone przychodzą i mówią, że dostały za wysoką ocenę. Ja jednak nadal jestem wierna mojej zasadzie. Oceny w tej sytuacji nie obniżę. Wpiszę natomiast pochwałę, bo taka postawa wymaga niemałej odwagi cywilnej. Czy ktoś to doceni? Nie wiem. Ja jednak sumienie mam czyste.

Praca belfra, choć z pozoru lekka i przecież tylko osiemnaście godzin w tygodniu (może kiedyś, dziś absolutnie nie) bardzo obciąża emocjonalnie i trudno nie reagować. I nie przynosić pracy do domu. Pamiętam oburzenie rodziców, gdy jako wychowawczyni powiedziałam, że nie udostępnię mojego prywatnego numeru telefonu. Oj komentowano to. Raz jako wychowawca to zrobiłam. Rozmowy po półtorej godziny odbywały się po mojej pracy, kosztem życia rodzinnego. Ustaliłam więc granice. Mam przecież do tego prawo. A odnoszę wrażenie,  że powszechnie się uważa, że mam tylko same obowiązki.

Nauczyciele przez lata nauczyli społeczeństwo, że są dostępni, że traktują uczniów jak rodzone dzieci, że dla klasy się poświęcą. A gdy pojawiały się roszczenia i pretensje, to poziom frustracji belfrów wzrastał tym bardziej, że kolejne rządy nie wspomagały ich ciężkiej pracy. A gdy nauczyciele w końcu nabrali odwagi, by nie pozwolić sobie wejść na głowę cały czas za to obrywają. I nie dziwota, że zmieniają pracę. Idą do korporacji i nagle okazuje się, że dostają nawet długopisy, że po godzinie szesnastej nikt od nich niczego nie chce i że w końcu stać ich na wakacje, na które mogą pojechać sobie kiedy chcą, a nie w szczycie sezonu, na co nie każdego stać.

Prawdą jest, że o emocje nauczycieli należy zadbać. Po cholerę nam drukarki 3D, kiedy w szkole psycholog ma pół etatu i nie jest w stanie pomóc wszystkim dzieciom. O wsparciu kadry nawet nie wspomnę. Nigdy nie miałam żadnych spotkań celem zadbania o mój dobrostan psychiczny, a pracuję w szkole nie od wczoraj. Osobiście nie odbijam złego humoru na dzieciach. Gdy mam gorszy dzień, bo na przykład pęka mi głowa, zawsze o tym dzieciaki informuję i z reguły są to w stanie zrozumieć.

W wolnym czasie (którego wcale nie mam za dużo ) uprawiam sport. On pomaga mi nie zwariować. Jednak byłoby cudownie gdyby ktoś zadbał o belferskie emocje, zdecydował, że potrzebujemy szkoleń nie tylko typu „jak motywować uczniów”. Może teraz warsztaty z cyklu „jak motywować nauczycieli, by dalej chcieli pracować mimo hejtu?”. Och mrzonka. Skąd na to pieniądze skoro dotacje na szkołę są takie skromne? Musimy radzić sobie sami. Ja jakoś daję, ale łatwo nie jest. I wiem, że nigdzie nie jest łatwo, jednak brak przewidywalności i rażące lekceważenie ze strony rządu bardzo negatywnie oddziaływają na edukację.

Uczyć lubię, jestem w tym dobra, ale też jestem u kresu sił, bowiem mało kto szanuje i docenia moją pracę. Sfrustrowana bywam szczególnie, gdy słyszę  jak mam czelność domagać się podwyżki. A dlaczego nie mam prawa oczekiwać godnej zapłaty, szacunku, wsparcia i motywacji? Dlaczego ciągle dostajemy po pysku tak na dzień dobry? Wszyscy? Wystarczy, że jeden nawalił i obrywa cała rzesza naprawdę dobrych nauczycieli. Nie wierzę, że na swojej drodze nie spotkaliśmy choć jednego belfra, którego wspominamy ciepło, który nam pomógł, zauważył, wsparł, dobrze ocenił czy zaraził miłością do swojego przedmiotu. Na pewno ktoś taki jest w Waszych wspomnieniach. Dziś tacy pedagodzy też istnieją, ale trzeba im dać szansę, by mogli to pokazać.