Go to content

Małżeństwa z rozsądku, bo wpadka i dziecko, albo latka lecą, a tu stara panna i czas się ustatkować

Fot. iStock/olegbreslavtsev

Małżeństwo. Jest taki moment w życiu, gdy decydujemy się związać z drugą osobą. Świadomie lub mniej świadomie. Dać jej swoje słowo. Ślubować. Przysięgamy, że będziemy kochać, szanować, wspierać, być wiernym w myślach, słowach i czynach, do końca życia. Słowa przysiąg są różne. Od tych standardowych proponowanych przez księdza czy urząd po własne, znalezione gdzieś w wierszach, słowach piosenki czy scenach z filmu. Patrzymy sobie w oczy, wkładamy na palce obrączki i ślubujemy  ważne zaklęcia i obietnice. Moment magiczny. Połączenie. Czy na zawsze?

Świat zwierząt, roślin też się kocha, a jednak nie przysięga sobie. Nie mają i nie potrzebują ślubów i przysiąg. Wybierają siebie i są ze sobą. Zmieniają partnerki czy partnerów? Tak. A my tego nie robimy? Jedni decydują się być ze sobą na całe życie i przetrzymać wszystkie burze, trzęsienia, posuchy i katastrofy, a inni tego nie chcą i każdy pretekst jest dobry do zerwania i poszukania innej osoby. To po co nam ślub?

Co nam daje małżeństwo?

Od kilku tygodni chodzę z tym pytaniem. Byłam już małżonką. Dziesięć lat byliśmy w związku bez ślubu i było dobrze, ale partnerowi to nie wystarczało. Ciągle posądzał mnie o niewierność i to, że nie zna wszystkich moich myśli i światów. No cóż, każdy ma swoje piekło w głowie i projektuje to na drugą osobę. Zapytałam się, czy jak zgodzę się być jego żoną, to czy to go uspokoi? „Tak”. Pobraliśmy się. On szczęśliwy, biegający z certyfikatem ślubu dookoła kościoła. Rodzina i przyjaciele w euforii, że „wreszcie”. A ja zdjęłam od razu obrączkę z palca, bo czułam, jak ten kastet mnie uwiera i pali. Przyznałam sobie w duchu, że tak naprawdę to zrobiłam jakąś transakcję, ale nie wiedziałam, czy do końca opłacalną dla mnie. Przetrwaliśmy jeszcze cztery lata. Jakieś takie byle jakie. Nie było tego żaru i wszystkiego tego ważnego, co na początku.

Mentalny spadek

Patrzę sobie tak z perspektywy na związki w mojej rodzinie. Jakie były i co ja dostałam mentalnego w spadku? Patrzyliście kiedyś, jak wyglądały małżeństwa waszych rodziców, dziadków? Czy były z miłości, czy z rozsądku, a może aranżowane? Uzależnienia, mezalianse, przemoc, a może romantyzm i miłość po grób? Ja poszperałam i zaniemówiłam. Nie ma przypadków.

Do dziś są państwa jak Pakistan i Indie, w których małżeństwa są aranżowane. Nie wyobrażam sobie związać się z człowiekiem, którego nie znam. Kiedyś, w arystokracji, aranżowano śluby dzieci z dziećmi, lub dzieci ze starszymi ludźmi, wszystko po to, aby zawrzeć sojusze między państwami, wzmocnić skarbiec, zapewnić następcę. Dramaty kobiet, które nie mogły decydować o sobie i o swoim łonie. Miały obowiązek zrobić co im się każe, bo miały służyć państwu.

W jednej z firm, w której pracowałam, mieliśmy w naszym oddziale, w Pakistanie kierowcę z grupy etnicznej Pasztunów. Jechaliśmy któregoś dnia razem i kierowca opowiadał mi o swojej rodzinie: „Madame, mam żonę. Ale nie taką, którą kazano mi poślubić, tylko taką, którą sam wybrałem, bo tak ja chciałem bez względu na tradycję. Ja ją kocham. Bardzo. A ona kocha mnie. Jest w ciąży. Czekamy razem na poród”. Za kilka dni w nocy telefon do biura. Odebrał kolega, który był szefem oddziału „Sir, mam syna. Żona zdrowa. Jesteśmy szczęśliwi”, powiedział do telefonu kierowca. Byliśmy drugimi osobami po jego rodzicach, do których zadzwonił.

Obok druga historia, z tego samego miejsca. Pakistański księgowy, z zacnej i znanej rodziny fabrykantów tkanin. Małżeństwo aranżowane. Z początku nie kochali się, nic nie wiedzieli o sobie, nie znali się. Rodziny zadecydowały o ich ślubie. Jednak miłość zakwitła. Niestety żona księgowego nie mogła mieć dzieci. Okazało się, że jest bezpłodna. Siedzimy oboje z księgowym w restauracji, a on płacze: „Aga, kocham ją. Rodzina kazała mi ją wyrzucić z domu, bo nie będę miał kontynuacji rodu, a mnie to w ogóle nie interesuje. Chcę być tylko z nią. Co mam robić?”. Tylko ucieczka by ich uratowała i wieczne potępienie rodzin. Trudny wybór i w tych okolicznościach kulturowych równoznaczny ze śmiercią.

Małżeństwo, które może dać wielkie szczęście…

…może być wielką rozterką, wyborem i to ekstremalnym. Samo przysięganie sobie, że „na zawsze” jest piękne i romantyczne, ale z drugiej strony, czy mamy prawo uzależniać drugą osobę od siebie? Zabierać wolność? Bo przysięgałaś! Nikt i nic nie jest dane na zawsze. My się zmieniamy i otoczenie, ludzie i partnerzy też się zmieniają. Być razem na całe życie to wielka sztuka przez duże „S”.

Małżeństwa z rozsądku, bo wpadka i dziecko potrzebowało ojca, bo co ludzie powiedzą, bo we dwoje łatwiej przeżyć niż samemu, bo latka lecą, a tu stara panna lub wieczny kawaler – czas, aby się ustatkować. Lub chcę dziecko, a jakiś się nawinie, to zrobi, ale dziecko ważniejsze niż partner itd. Składanie sobie przysięgi bez miłości i przekonania, że to jest to, czego chcemy. Tworzenie układu, który na jakiś czas służy, a miłość może się z czasem pojawi. Może, ale nie musi.

Miłość. A może bardziej przyzwyczajenie? Nie piszę tutaj o małżeństwach dla celów majątkowych, chociaż to wcale nie jest rzadkość, czy małżeństwach, które zawiera się dla obywatelstwa. W czasie przysięgi, ślubowania, nie zdajemy sobie sprawy, że oddajemy kawałek siebie, że ta przysięga pozostaje w nas, że gdy naprawdę kogoś pokochamy innego, to ta przysięga będzie nas blokować. Będzie wywoływać poczucie winy i zdrady. Słowa mają moc. Że małżeństwo to absorbowanie zwyczajów i programów małżonka oraz naszych w małżonku.

Czy ktoś z was robił rytuał oczyszczania siebie po małżeństwie?

Uwolnienia tego, czym w małżeństwie się nasiąka czy się chce lub nie? Dziwnie brzmi, a jednak. Potem nie rozumiemy, dlaczego kolejne związki są podobne do poprzedniego. I schematy i partnerzy oraz to, jak projektujemy swoje lęki na nowych partnerów, którzy nigdy tego nie doświadczyli co my. I powstaje błędne koło z pytaniem: „Dlaczego ciągle takich samych przyciągam?”.

Nasze obecne czasy to partnerstwa. Życie razem bez papierka. Szkoda, że nie jest to uszanowane przez system podatkowy, kościelny, lekarski, prawny. Słowo „konkubina” brzmi dla mnie jak kwoka, która nie może znieść jajek. Jak ktoś wybrakowany, a przecież jest to wybór bardziej odpowiedzialny i wymagający większego wysiłku bycia razem i szanowania drugiego partnera, niż ceremonie, które urządza się dla wszystkich. Często na pokaz.

Jest taki program „Ślub od pierwszego wejrzenia”. Nie mogę się nadziwić ludziom, że decydują się przysięgać nieznanej osobie, którą na ślubie widzą pierwszy raz w życiu na oczy. A decyzję o ich połączeniu podejmują obcy im ludzie. Raz się uda, a raz się nie uda i się rozchodzą. Przecież to rozstanie, rozwód to forma żałoby. Nie jest to dla nas obojętne. To często skaza, która blokuje nas na inne związki, a my decydujemy się na małżeństwo jak na połknięcie pigułki od bólu głowy. Z intymnego spotkania robi się telewizyjne show dla obcych ludzi, którzy potem w tysiącach lajkują swoich „bohaterów”. Okey może jest to droga do kariery sprzedawczyni kremów. Ludzie docierają się i poznają latami, a tutaj jest na to miesiąc…

Małżeństwo to dla mnie miłość i wolność, uszanowanie i akceptowanie drugiego człowieka takim, jakim jest. Codzienne dodawanie sobie skrzydeł i troszczenie się, aby drugiej osobie było dobrze. To nie związek dwóch połówek, ale dwóch całości, kompletnych i świadomych. To wiara w miłość bezwarunkową i umiejętność dawania i otrzymywania. To także miłość puszczenia wolno ukochanego człowieka, który jak ptak chce odfrunąć… mimo że wspólne kredyty, dom i zobowiązania. Hehehe.

Zobacz także: Pech, zdrada, smutek, rozłąka… Oto najpopularniejsze i najbardziej „hardkorowe” ślubne przesądy. Znacie, wierzycie?