Go to content

Małgorzata Kalicińska: „Ci, którzy sprowadzają miłość do prania skarpet, nie mają pojęcia czym ona tak naprawdę jest. Biedni…”

Małgorzata Kalicińska/mat. prasowe

Kobieta, koło 50-tki, po przejściach, po roku życia w kryzysie, żałobie, poczuciu ogromnej straty, postanawia coś zmienić… Remont mieszkania wymusza zalanie przez sąsiada, a później… A później świat się przed nią otwiera, ona musi tylko po to wyciągnąć rękę. O kim mowa? O bohaterce najnowszej książki Małgorzaty Kalicińskiej „Trzymaj się, Mańka”. Bohaterce, której życie chwilami bardzo przypomina życie autorki.

Ewa Raczyńska: Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Mańka i jej historia jest podobna do Pani historii…

Małgorzata Kalicińska: Ci, którzy śledzą, co się z tą Kalicińską dzieje, z pewnością w moich książkach znajdą ślady mojego życia. Dlaczego? Bo wydaje mi się, że tak jest uczciwiej. Mam tak bogaty życiorys, że byłoby czymś niewłaściwym z tego nie skorzystać, wolę opierać się na faktach, których doświadczyłam, widziałam, zasłyszałam, niż zmyślać, zmyślanie jest dobre dla literatury fantastycznej. Zatem ile jest cukru w cukrze, tyle Kalicińskiej w jej powieściach, czyli sporo.

Dotyka Pani historii kobiet, których życie nagle wywraca się do góry nogami. Wydaje się, że życie już mamy zaplanowane, że nic nas nie jest w stanie zaskoczyć, a tu nagle niespodzianka… I to nie zawsze dla nas miła.

Gdyby tak można było przewidzieć i zaplanować… Ale nie jesteśmy Pytią, zatem nie możemy przewidzieć swojego życiowego scenariusza. I im bardziej staramy się ułożyć go w najmniejszych detalach, tym bardziej przy zderzeniu ze ścianą, zamiast się odwrócić i po prostu wybrać inną drogę, to tylko stoimy.

Przez dłużą część mojego życia rodzinnego, wczesnego i późniejszego małżeństwa wydawało mi się, że jestem już w takim scenariuszu i że tak już dalej będzie, że nic nie może mnie zaskoczyć. Tyle, że w pewnym momencie wszystko wywróciło się do góry nogami, bo – o czym wszyscy wiedzą – zbankrutowaliśmy z mężem prowadząc pensjonat na Mazurach.

Psychologowie mówią, że bankructwo jest porównywalne do utraty kogoś bliskiego. I ja oczywiście przeżyłam wszystkie fazy takiego bankructwa: strach, przerażenie, rozpacz, załamanie, depresję. Jednak okazało się, że najważniejsze, by w tym wszystkim był ktoś, kto nam się pomoże wybić. Na szczęście mamy dwójkę fajnych dzieci, które wtedy były już dorosłe. Mój pierwszy mąż był i nadal jest bardzo silnym facetem, który w tamtym czasie znalazł bardzo duże oparcie w dzieciach, zwłaszcza w synu. Natomiast Baśka – moja córka, zajęła się mną. I to ona bardzo mi pomogła, wybiła mnie z utartego scenariusza. Powiedziała: „Matka, wszystko co zawodowe faktycznie się wzięło i zawaliło. Ale teraz jesteś zdrowa, w miarę młoda i możesz sobie całe swoje przyszłe życie uhaftować po swojemu”.

I wie pani co? To było takie odkrycie… Niby banał, prawda? Ale młoda dziewczyna mówi do mnie coś takiego i tym samym otwiera mi furtkę do przyszłości, nie wiedząc o tym, że za tą furtką przyjdzie czas, kiedy rozwiodę się z jej ojcem. Na szczęście rozstaliśmy się w bardzo fajny sposób. Dogadaliśmy się bez rozszarpywania sobie aorty i bez skakania do oczu przyznaliśmy, że jesteśmy lepszymi kumplami niż małżeństwem. I taki stan trwa do dzisiaj.

Trzeba dużej odwagi.

Jestem z tych czasów, kiedy nie było oczywiste, że można się dobrze rozstać.

Można też było pozostać małżeństwem. Ile jest takich par, które śpią w osobnych sypialniach, spędzają osobno czas, ale są razem… bo właśnie są dobrymi kumplami?

Przez jakiś czas byliśmy takim małżeństwem, nim podjęliśmy decyzję o rozwodzie żyliśmy w prywatnej separacji.

Ja powtarzam, że nam się związek rozlazł w szwach. A kiedy zrobiliśmy rachunek sumienia, okazało się, że nie bardzo było co i po co zszywać. Każde z nas rozwijało się w różne strony, on w inną, ja w inną i już do siebie jakoś nie pasowaliśmy jako małżeństwo. W tym czasie również bardzo pomogły nam dzieci, które powiedziały, że o wiele lepiej będzie, jeśli damy sobie szanse na osobne szczęścia, niż na kiszenie się razem. Otrzymaliśmy wsparcie z najbliższej strony, a ono jest ogromnie ważne.

I zaczęła Pani nowe życie…

Życie jest tak wielowątkowe, ciekawe i fajne, że od tej ściany, w którą przyłożyłyśmy czaszką, rozcierając guza, warto się odwrócić i zobaczyć, co nam to życie jeszcze oferuje, co NAPRAWDĘ oferuje.

Na spotkaniach z czytelniczkami z małych miast i miasteczek słyszę, jak wiele się teraz dzieje, ile oferują domy kultury, gminne ośrodki, jak wiele jest miejsc, które mają kobietom coś do zaoferowania. A to kursy jogi, a to chór miejscowy, jakieś warsztaty. Poza tym dociera do nas, że można samemu sobie zorganizować podróże, bo w tej chwili tanie wyjazdy są naprawdę tanimi, trzeba tylko do skarbonki sobie trochę poodkładać i raz na rok wyjechać. Bo podróżowanie otwiera drzwi i okna na świat.

W takich fajnych miejscach na świecie, gdzie dużo widać dojrzałych osób, widzę Europejki w moim wieku i starsze, które chodzą zupełnie inaczej, niż Polki. Mają podniesioną głowę, dobrze zrobione włosy i makijaż. I mimo okrągłych kształtów, ciuchów tych samych, jakie my mamy, one się zupełnie inaczej zachowują. Są pewne siebie, są zadowolone z życia, chodzą za rękę ze swoimi starymi, siwymi chłopakami, którzy też mają zakola, zmarszczki i brzuszki. Rozmawiają ze sobą półgłosem, są szczęśliwymi parami i to jest takie inne na świecie niż u nas w Polsce. Cóż, bywam w wielkich centrach handlowych i rzadkością jest para, która chodzi za rękę – dlaczego? Przecież to jest taki miły gest.

Ale też podziwiam odwagę tych pań, które na przykład stają się samotne, bo owdowiały, rozwiodły się, a hormony jeszcze robią swoje i wyjeżdżają na wycieczkę z typowym nastawieniem znalezienia sobie młodego „lovestoranta” czy w Turcji czy w Grecji – nie oceniam tego kompletnie. Jeśli jest taka potrzeba i taka możliwość, to nikomu się krzywda nie dzieje, nikomu. A najwyżej wzrastają im endorfiny, poprawia się dobre samopoczucie, uśmiech na twarzy. Nie rozumiem, dlaczego w Polsce spotyka się to z taką ogromną przyganą.

Kobiety 45 + i więcej nie mają społecznego przyzwolenia na to, żeby chciały od życia czegoś więcej. Ich już nic nie spotka…

Po pierwsze nadużywają słowa „już”. Mówią: „Ja już jestem w tym wieku, mnie już nie wypada”. Ja już, ja już, ja już. Po drugie, nie wiedzieć z jakich przyczyn, liczą się bardzo z tym, co ludzie powiedzą. A co cię to obchodzi, dziewczyno? Ja wiem, że ty żyjesz w pewnym środowisku, więc zadrzyj nos do góry i powiedz: „a odczepcie się ode mnie, to moje życie, moja sprawa”.

Cóż taka potrzeba społecznej akceptacji, to pokłosie tego durnego wychowania w „stój w kącie i a znajdą cie” czy „dziewczynce nie wypada”. Dlatego tak ważne jest, by zdobyć się w końcu na autonomiczność i asertywność i uwierzyć, że ci ludzie, którzy będą nam dogryzać z pewnych powodów nie są godni bycia naszymi znajomymi, sąsiadami, przyjaciółmi. Wyrzućmy ich ze swojego życia. Klik i do widzenia. Jestem absolutnie za tym, żeby było jak najwięcej kursów, organizacji, spotkań, które zachęciłyby nasze dziewczęta – te dojrzale i bardziej dojrzałe do autentyzmu, odwagi i do powiedzenia sobie: „zaraz, to jeszcze nie koniec świata”.

Żeby sobie pozwolić na wpuszczenie pewnych rzeczy do swojego życia? Otworzyć się na to co przychodzi i chcieć to zobaczyć?

Właśnie. Używam takiego określenia: przez zamknięte okna motyle nie wlatują. Dlatego namawiam ludzi samotnych, żeby przede wszystkim otworzyli okna. Nie stanie się nic w ich życiu, jeśli nie wyjdą z domu, nawet gdyby miał to być spacer wirtualny.

Mojego obecnego męża poznałam właśnie w internecie, bo według mnie to jest największy park świata. Dlaczego? On wtedy pracował w Korei Południowej, a ja mieszkałam w Polsce, to proszę mi powiedzieć, gdzie do licha mielibyśmy się spotkać? On tankował na innych stacjach benzynowych niż ja i chodził do innych sklepów niż ja o 9 tysięcy kilometrów stąd, to jak mieliśmy na siebie trafić?

Oczywiście, że od niektórych znajomych słyszałam: „A ty nie masz pojęcia, na kogo trafiłaś, skąd wiesz, co to za człowiek?”. Tyle, że takie rzeczy to mogą sobie gadać 12-letniej Kasi, która jeszcze nic nie wie o życiu. A ja byłam wtedy kobietą 50 plus, więc miałam swoje wyczucie i doświadczenie. Myśmy do siebie pisali maile, bez żadnej mięty i podrywu, zwykłe maile o życiu, ponieważ jemu tam było smutno i samotnie, i mnie tutaj też. I pisaliśmy o kinie, o książce, o dzieciach i rodzinie. O rzeczach pospolitych, zwykłych, normalnych. W takim pisaniu nie da się udawać kogoś innego, niż się jest naprawdę. W pierwszym liście może i tak, w kolejnym też, ale w szóstym, czy dziesiątym coś się zacznie sypać i prawdziwość tej osoby wyjdzie w jednym zdaniu, w drugim słowie. Między nami było około 1500 maili, nim spotkaliśmy się w Polsce. Takie listy więcej mówią o danej osobie, niż przelotne i krótkie spotkania w kawiarni, które są jakimś takim teatrzykiem, gdzie my występujemy w roli aktorów. Nie sposób przejść na randkach takiego etapu poznawania człowieka, jak dzięki listom, które do siebie możemy pisać. Dlatego bardzo namawiam do takich poszukiwań.

A przecież to był przypadek…

Tak, to była miła zaczepka na temat tego, że źle napisałam słowo po angielsku i tak zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Ani mój obecny mąż ani ja nie należymy do osób, które szukałaby partnera w pubach i na imprezach, ponieważ mnie imprezowicz nie interesował, a jego nie interesowała kawiarniana lwica. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ są samotne osoby, które tłumaczą się, że nie chodzą na imprezy i do knajp, więc, gdzie mogliby kogoś spotkać? To może lepiej spytać siebie, kogo bym chciała znaleźć? I określić miejsce – teatr, biblioteka, park, joga, milongi?

Na Saskiej Kępie moi rodzice byli zaprzyjaźnieni z małżeństwem – on był weterynarzem, ona polonistką. Ci państwo chodzili za rączkę, bardzo w sobie zakochani mimo siwizny na skroniach. W pewnym momencie pani Sierzpowska została wdową i w rozmowie z moją mama (również wdową) mówiły sobie, że ona są jak te łabędzice – jeden partner na całe życie i koniec kropka. Tymczasem owa nobliwa pani na cmentarzu poznała wdowca, który przynosił tam kwiaty na grób żony swojej. I mówiła później do swojej córki: „Nie wiem, jak to się stało, ale taka miłość buchnęła między nami”. I oni później chodzili sobie za rączkę… Można? Można.

Tomasz Jastrun opisywał swoje koleżanki w dojrzałym wieku, które marzą o partnerze. Mówił, że na początku mają niezwykłe wymagania –powinien być rycerz bez skazy, na białym koniu lub w białym mercedesie, błyskotliwy i dowcipny i romantyczny i … Z upływem czasu i powiększającą się aurą samotności obniżają te swoje wymagania, aż zostaje im tylko jedno… żeby BYŁ!

To jest tak piękne i tak charakterystyczne, bo przecież w pewnym momencie trzeba naprawdę sobie powiedzieć: przestań nakreślać ramy, bo ci się nikt w nie nie zmieści. Pomyśl, sobie, żeby ktoś po prostu był, ktoś ciepły, czuły, bezpieczny, takiego szukaj, takiemu daj szansę.

Często jest tak, że boimy się wejść w nowy związek…

Stała piłka w grze to: „Boję się, że ktoś mnie zrani”. Więc ja mówię: to nie dopuść do tego, uwierz, że można inaczej. Można widzieć pół szklanki pustej, ale dlaczego nie pełnej? Dlaczego z góry zakładasz, że się nie uda, że on ciebie zrani, a może ty zranisz?

A druga rzecz słyszalna u kobiet: „Nie będę na stare lata prała komuś gaci”. Droga pani, jeśli pani sprowadza miłość do prania gaci, gratuluję, to rzeczywiście nie ma sensu. Poza tym mamy obecnie pralki. A w ogóle, ja z ogromną frajdą dzisiaj wracam do domu i będę prasowała jego koszule. Zazwyczaj robi to sam, ale akurat jest w szpitalu, więc wystawię deskę do prasowania, włączę sobie telewizor i z wielką radością wyprasuję jego łaszki. Lubię to. A on znosi moje bałaganiarstwo i zawsze po mnie sprząta, zwłaszcza wtedy, kiedy skończę gotować. Podnoszę wtedy ręce do góry i mówię: „koniec”. I wówczas wchodzi mój mąż, który sprząta, ja nakrywam do stołu i podaję obiad, po którym on też sprząta.

Jak widać, wszystko trzeba sobie wzajemnie poustawiać. Jego nie boli, że sprząta po mnie, mnie nie boli, że piorę jego rzeczy.

Więc ci, którzy sprowadzają miłość do prania skarpet, nie mają pojęcia czym ona tak naprawdę jest. Biedni…

Usłyszałam ostatnio, jak ktoś powiedział: nigdy bym sama swojego życia tak nie wymyśliła. Stojąc pod murem i rozcierając sobie guza nie wymyśliłaby sobie Pani tego?

Gdyby ktoś mi to kiedyś opowiedział, to powiedziałabym, żeby poszedł otrzeźwieć. Jaka Korea, jakie maile…, jaki drugi mąż? A tu – proszę!

Nie mówiąc o pisaniu książek.

O tak, to już w ogóle oddzielna sprawa. Mam taką znajomą już solidnie po 60-tce, niezwykle wysportowana, bardzo duży nacisk kładzie na aktywność, prowadzi swój własny biznes i jak mi kiedyś wyznała, ma dwóch kochanków, bo wciąż ma duże potrzeby pod tym względem. Patrzę na nią z rosnącym podziwem. Ponieważ jej się tak chce żyć, że ona jest nie do zabicia. Dama z klasą urocza, sympatyczna, piękna, dzierżąca swoje własne życie obiema łapami i ona dyktuje, co chce robić dla kogo i kiedy. I tak to nasze życie powinno wyglądać – życie wg własnych scenariuszy.

Bo to życie ma się jedno, nie będzie poprawek, kolejnych szans czy okazji.

To prawdziwe. Przypomniało mi się, jak swego czasu po internecie krążył taki łańcuszek durny jak piorun. Nosił on tytuł: „Kobieta idzie spać”. Opowiadał o tym, że kobieta wieczorem wybiera się do łóżka, ale nim tam trafi, to robi po drodze trzy tysiące czynności: to ciuchy po dzieciach pozbiera, to kanapki do szkoły i pracy przygotuje, psa nakarmi, naczynia pomyje, mąż w międzyczasie idzie spać, a ona nadal robi te tysiące rzeczy. I pod tym łańcuszkiem był apel, że kobiety są świetne i żeby wysłać ten łańcuszek do świetnych kobiet, które się zna. Wysłałam do swojej córki z komentarzem: „Baśka nigdy w życiu tak się nie zachowuj. Bo ta kobieta robi z siebie męczennicę, tak zwaną Matkę Polkę, wlecze się z wyprutymi żyłami i wszystkich tymi żyłami szantażuje. Nie wyrobiła sobie odpowiedniej pozycji w rodzinie, nie nauczyła, że jest coś takiego jak delegowanie zadań, bo te wszystkie czynności powinien robić każdy członek rodziny. Na dodatek unika seksu z mężem i nie umie z nim o tym porozmawiać, bo celowo opóźnia pójście do łózka. Mam nadzieję, że będziesz żyła zupełnie inaczej. Bo to jest jakiś absurd”.

Z jednej strony mamy Matki Polki Umęczone, a z drugiej babcie, które żyją życiem swoich dzieci.

Oj tak. Kobiety zapominają o sobie, o własnych potrzebach i kodują się na czyjeś życie. Kompletnie nie wiedzą o tym, że są jeszcze różne fajne drzwi, w które można wejść i przejść do innych światów.

To szansa, kiedy dzieci już są dorosła, a my możemy zadbać o siebie, realizować swoje marzenia.

Tyle, że pani na jednym ze spotkań powiedziała z sarkazmem: „Pani Małgorzato, to nie zawsze wychodzi z tymi marzeniami. Ja jak byłam mała, chciałam tańczyć w balecie, jak miałam 50 lat, dorosłe dzieci, mąż rozwiedziony, zapisałam się na zajęcia z baletu i przeżyłam straszliwe rozczarowanie. Bo to już nie było to ciało, nie te możliwości. Więc najpierw musiałam przechorować i przeprowadzić korektę marzenia”. I ja kobietom opowiadam o tej korekcie. Że nasze marzenia, które warto realizować trzeba koniecznie skorygować o nasze własne możliwości. Bo co z tego, że chcieliśmy latać w kosmos, ale nie polecimy. Można jednak skoczyć ze spadochronem. Moja znajoma skoczyła na bungee jak miała 62 lata, bo… chciała polatać.

I jasne, że najłatwiej powiedzieć, że się nie da, że nie można. Moja córka 10 lat przepracowała w korporacji. Patrzyłam na nią, jak zmienia się w szary, wymięty papierek. Mówiła mi: „Poczekaj, powoli dojrzewam” i któregoś dnia wyjechała na wakacje do Australii z koleżanką, bo tam znalazły możliwość pobytu i kursy, po których można zostać tłumaczem literackim. Baśka tych kursów zrobiła bardzo dużo, nim przeszła na wizę partnerską, bo partner się pojawił. Dzisiaj nie pracuje w żadnej korporacji i jak mówi o sobie, z bananem na twarzy, jest najlepiej wykształconą kelnerką w Sydney. Mają czas na dzieciaki, na wspólne spędzanie czasu, jest szczęśliwa. To jest takie ich slow life.

Jak ważne jest to poczucie bycia w porządku samej ze sobą…

Ja późno do tego doszłam, byłam w różnych kleszczach durnych uwarunkowań i autonomię osobistą zyskałam bardzo późno. Właściwie po tym, jak skończyłam 49 lat.

Najważniejsze to chyba dać sobie przyzwolenie, a nie mówić, że ja już nic nie mogę?

Słówko „już” znowu jest kluczowe. Czasami mówię do dziewczyn na spotkaniach: jak macie problem ze słówkiem już, weźcie karton papieru napiszcie wielkimi literami JUŻ, a potem ten karton spalcie. To taka psychologiczne zagrywka, żegnam się ze słowem „już”, mam przed sobą jeszcze… Jeszcze jestem nienasycona tym światem, jeszcze mam siły, ochotę, jeszcze mi się chce.

Okładka 3d