Go to content

Ludzie przychodzą i odchodzą. Lubię myśleć, że wszyscy oni przychodzą do nas po coś

Ludzie przychodzą i odchodzą
Fot. iStock / Valentin Casarsa

Ludzie przychodzą i odchodzą. Spotykamy ich nierzadko w najdziwniejszych sytuacjach. Niektórzy pakują się w nasze życie jakby to ich własna impreza była, inni przepływają jak chmury, ledwo muskając nas swoją obecnością.

Lubię myśleć, że wszyscy oni przychodzą do nas po coś, że każdy ma małą misję, wiadomość do przekazania. Jak królewscy gońcy, mkną na tych swoich rumakach niosąc pergamin opatrzony pieczęcią. List od losu, wiadomość z wysokości. I nagle trach, słychać zgrzyt, przesuwają się tory i oto w innym mkniemy kierunku. Niekiedy zwyczajnie czasu potrzeba byśmy zarejestrowali tę zmianę w podroży. Bywa jednak i tak, że zmiana jest jak cios, po niej pociąg mknie przez życie, które odtąd wije się jak wstęga w rękach gimnastyczki. Choć przecież już zupełnie inaczej niż poprzednio…

W pociągu siedzą ludzie. Wagony ludzi, którzy z nami w tę samą podróż jadą. Niektórych to nawet jeszcze nie znamy (ci bowiem w wagonach za Warsem póki co urzędują). Sąsiadujące przedziały, a może i nawet ze dwa przylegle wagony, to już jednak „nasi ludzie”. Dobrze nam znani przyjaciele, znajomi, rodzina, mężowie, kochankowie, sąsiedzi, współpracownicy, a czasem nawet i piekarz i pani z warzywniaka, tacy przyplątani radośnie. No tłum po prostu  i jak to tłum, swoistą psychozę tłumu nam w tym pociągu serwuje. Ani się obejrzymy i już wspólny język mamy. Pleciemy te same historie, tych samych słów używamy, te same wzloty i upadki nas dotyczą, tak bardzo na jedną modłę wszyscy gramy. Jakbyśmy co najmniej wirusa identyczności złapali!

Dziwne to jednak wcale nie jest, choć przecież całkiem nieuniknione, skoro od wieków ludzie organizują się w grupy podług podobieństw właśnie. Wspólne zainteresowania, hobby, życiowe filozofie… no może poza rodziną, która via geny trzyma nas w kupie niezależnie od wszystkiego. Ale rodzina to jak karma. Zdarzyła nam się taka, a nie inna, bo tylko w niej wzrastać możemy najpełniej. W zasadzie, jeśli dobrze się zastanowić to inni ludzie też są jak karma. Też nas nieustannie czegoś uczą zadając lekcję po lekcji. Jakby przypadków w ogóle nie było! Tylko wszystko tak, jak w jakimś precyzyjnym Master Planie!

Czyli że, co? – od razu spytamy. Wszystko ukartowane zostało? Spisek to jakiś ten Orient Express, który diabli wiedzą gdzie jedzie?

Oczywiście wierzyć nam się nie chce, bo przecież wolna wola! Czyż nie o niej ciągle słyszymy, od zarania chrześcijańskich naszych dziejów? Gdzie świadomy rozwój, kreowanie życia? Gdzie się cholera Law of Attraction podziało… i te inne techniki współczesne, które rzekomo na te tory właściwe popchnąć nas wreszcie mają?

Ano… wszystko w tym pociągu. Wszystko, czego zapragnie dusza. Że nie wspomnę o stacjach, na których możemy wysiadać i o nowych kierunkach, które możemy obierać.

Co do innych ludzi przy tym, no to wiadomo! Oni sami też w podroży przez wiele, wiele stacji i przygód życiowych są przecież. In and Out jesteśmy wszyscy nieustannie jak te mrówki w mrowisku, którym ktoś wyłączył GPS-a.  A tymczasem dobrze by było byśmy wreszcie wsiedli w taki pociąg, który całkiem jest nieprzypadkowy. Pociąg, w którym pasażerowie nie tyle zgrają się na powierzchni, co raczej matrycami się sparują, wyrównają energie i dusze ze smyczy spuszczą. Żeby była pełnia.

Przeczytałam niedawno u jakiegoś fajnego mądrali że ludzie, którzy nas otaczają albo podnoszą albo też obniżają nasze standardy; albo pomagają nam wydobyć najlepszą wersję nas samych, albo wręcz przeciwnie, są zachętą ku temu byśmy istnieli jako wersja umniejszona. Taka z uszczerbkiem, wadliwa albo potencjalnie nierozwinięta. Bo podobno siłą rzeczy stajemy się tacy, jacy są nasi przyjaciele. Wirus identyczności raczej nie przebiera i wszystkich bez wyjątku na te same łopatki kładzie. Pan Mądry też pisze, niejako w rozwinięciu, że żaden człowiek nie staje się przy tym wielki sam z siebie, bo do własnej wielkości, do tego by wznieść się mógł na wyżyny, człowiek potrzebuje oparcia drugiego człowieka.  Homo Solo może i chadza solo własnymi ścieżkami, może i w swoim pojęciu wielkość osiągnął imponującą, ale cóż, kiedy nie ma odniesienia i w zasadzie jest nieweryfikowalny. Więc trochę, jakby się nie liczył. Zasada powyższa działa rzecz jasna także i w drugą stronę. Człowiek nędznieje na tyle na ile wsparcie w tej kwestii dostaje. Homo Solo pewnie nędznieje w samotności, ale i tu ta nędza jego taka jest jakaś niewidzialna.

Jeżeli zatem Pan Mądry ma rację, a pewnie ma, bo w końcu Pan taki jest Mądry, to proponuję przyjrzeć się współtowarzyszom podróży. Ludzie bowiem przychodzą i odchodzą ale to my, nie kto inny, decydujemy kogo zatrzymamy, albo komu damy kod dostępu. Raz wpuszczeni w nasze życie,  ci wszyscy dopuszczeni, uwalniają wiadomości, które noszą w sobie jak brzemię, wypuszczają wirusową energię przygotowując teren pod zasiedlenie. Jeśli to co mają dla nas w zanadrzu doda nam skrzydeł, to cudownie. Dbajmy o takich ludzi bo wydobywają z nas prawdziwą wielkość. Gorzej jak otworzymy przedział dla ludzkich gremlinów, bo skoro z kim przestajesz… no tak, taki pociąg to daleko nie pojedzie. 

P.S. Pan Mądry to zdaje się Brendon Burchard, autor pozycji „The Motivation Manifesto”. Mówię zdaje się, bo trochę z głowy pisałam i tak mi na niego ten koncept wygląda…