Go to content

Ło matko i córko!

Fot. Renata / archiwum prywatne
Fot. Renata / archiwum prywatne

Renata w tym roku będzie obchodziła swoje czterdzieste urodziny. W lipcu! Ta kobieta jest w mojej wirtualnej przestrzeni od dwóch, może trzech lat. To nie jest jakiś intensywny kontakt, ale w wielu ważnych momentach jesteśmy jakkolwiek koło siebie. Po swoich doświadczeniach z chorującymi na nowotwory, przestałam namiętnie czytać pozostawiane przez nich wpisy na ich profilach, stronach. Potrzebowałam przerwy od tego. Zaglądam regularnie do dwóch, może trzech osób. I wspieram jak tylko mogę. Zostawiam najczęściej kilka ciepłych słów, by wiedziały, że jestem obecna, że myślę o nich, że gdyby ich nie było – byłoby mi źle. Od jakiegoś czasu zaczęłam uważniej czytać wszystko u Renaty. Za każdym razem myślę sobie, że Ona choruje inaczej. A przecież na to samo. Na raka. Renata jest chora na raka piersi. Prawej! Pod koniec zeszłego roku dowiedziała się o przerzutach. Kolejna chemioterapia nie przyniosła skutku. Guzy nie są większe niż przed rozpoczęciem leczenia, ale są bardziej agresywne. I to daje większe zagrożenie.

Renata nie lubi słowa: nadzieja

Doceniam bardzo to, o czym pisze u siebie. Zamieszcza różne zdjęcia dokumentujące Jej historię. Jak jedzie na badania, na chemioterapię, jak siedzi pod gabinetem lekarskim, jak wraca do domu. Lubię zdjęcia robione w pociągach, wtedy dzieli się swoimi przemyśleniami. To bardzo wartościowe wpisy. Doceniam je, bo też wiem jak chroni swoją prywatność. Nie jest onko – zbieraczem nazwisk na Facebooku. Nie dzieli tej historii z każdą, z każdym. Jest skromna w tym chorowaniu. I głodna życia! Dwa dni temu przeczytałam Jej ostatni wpis. Rozpłakałam się. I ta myśl w tyle głowy, że we właściwym momencie. U mnie teraz trwa emocjonalna, pokoleniowa, podróż na trasie Matka – Córka. Dlatego ten wpis Renaty tak mi wszedł do głowy, wlazl do serca. Napisałam do Niej wczoraj. Zapytałam, czy nie zechciałaby podzielić się tym wpisem z innymi córkami, z innymi matkami. Zareagowała natychmiast. Napisała mi: „Ludzie z reguły za późno się orientują komu ile zawdzięczają. I ja zawsze bałam się, że „nie zdążę”. Zgodziła się i poprosiła o to, by podać imię i nazwisko Jej mamy, która dopiero dziś przeczytała wpis i zostawiła pod nim swój komentarz. Zatrzymałam się na jednym zdaniu. Renaty mama uważa, że każda matka postąpi tak samo. A ja wiem, że nie każda. Nie każda potrafi, nie każda chce.

Czasem trzeba być gotowym złapać za rękę. I poprowadzić. Córkę do matki. Matkę do córki.

Ewa Kozera, jest Pani wspaniałą matką. Nie znam Pani, ale w imieniu swoim i każdej córki, a nawet i każdej matki – pragnę Pani podziękować. Życzę Pani pogody ducha dziś, jutro i każdego dnia. Pani Ewo, te słowa są dla Pani.

Fot. Ewa Kozera / archiwum prywatne

Fot. Ewa Kozera / archiwum prywatne

Obudziłam się dzisiaj w południe. We własnym łóżku. Pies leżał pod łóżkiem, kot jak zwykle pod kołdrą. Dom. Onko-wycieczka była inna niż wszystkie. Bardzo inna pod każdym względem. Na inność złożyło się wiele czynników. Począwszy od połączenia (w sensie dojazdu), przez gościnność i przenocowanie (ale o tym osobno), po chwilowe szwędanie się ulicami Krakowa. I żadnego smogu wiszącego między ścianami budynków nie czułam. Więcej jest go miedzy ludźmi. Ale też nie tam. Tam wszyscy i wszystko jest inne. Jakby lepsze. A może to tylko moje nastawienie. Kraków. Może to moje miejsce na świecie, które mnie woła od zawsze. To co najważniejsze tam wczoraj też było inne. Od zawsze wiadomo lekarz lekarzowi nie równy. Dlatego za tym lekarzem, a właściwie za nimi dwoma, jestem w stanie jeździć wszędzie. Najpierw Poznań, później Szczecin a teraz Kraków. Że też oni tak zmieniają miejsce pracy. Dobrze chociaż, że zawsze razem. Znaczy nie, nie są parą. No chyba, że parą wyjątkowych onkologów. Prócz wiedzy, od innych różni ich klasa, kultura, umiejętność rozmowy z pacjentem. Te różnice tworzą przepaść. Przepaść, do której czasami pacjent niestety jak wpadnie, nie jest w stanie sam wyjść. Co oczywiście dodatkowo zmniejsza szanse na życie. Zanim jednak wychwalę pod niebiosa tych dwóch, od których nigdy nikt mnie wołami nie odciągnie, muszę napisać coś innego. Coś, co uświadomiłam sobie dopiero teraz. Niby to wiedziałam, niby czułam…ale chyba nie do końca i nie w pełni. Teraz, dziś i tu o tym. O Niej. Zdaje się, że i ja w takiej przepaści od pewnego czasu tkwiłam. Ale kilka zdań, gestów potrafi stać się drabiną, z której człowiek albo skorzysta, albo nie. Drabiną do czego…? Do powrotu do chęci życia. On (lekarz, ten lekarz) skonstruował drabinę, ona mnie na nią po raz kolejny wepchnęła.

Ona. Wielki mały człowiek, który jest zawsze. Jest. Bez względu na moje humory, uśmiech czy łzy, radość, rozpacz, złość, niechęć czy zobojętnienie. Bez względu na mój stan. Czy leżałam bezwładnie po operacji, czy nie było ze mną kontaktu w trakcie chemioterapii, czy wtedy, gdy ulatywały ze mnie resztki chęci życia. Ona była. Zawsze. Siedziała przy łóżku w szpitalu, płakała pod blokiem operacyjnym, trzymała głowę jak wymiotowałam wszystkimi kolorami tęczy. Zmieniała opatrunki, całowała pocięte ciało, dmuchała żeby nie piekło, okrywała gdy marzłam. Karmiła, myła, ubierała. Sprzątała, prała, gotowała. Opiekę, którą nade mną roztaczała powinna raczej sama otrzymać od mnie. Inni się zmieniali. Nie wytrzymywali. Przychodzili, odchodzili, a Ona ciągle trwała. Każde pchanie mnie w kierunku światła przepłaca niemalże ponadludzkim wysiłkiem. Ale zawsze jest. Zawsze ma czas. Nigdy nie odmawia pomocy. Działa, zanim ja zdążę pomyśleć. Może nie jeść, może nie spać abym tylko ja mogła żyć. Nie zdawałam sobie sprawy ile kosztuję Ją wyrzeczeń, ile milczenia. Ile moich wybuchów musi zdusić w sobie bym tylko „chciała”. Ile gorzkich słów przy mnie przełknęła, żeby później w samotności rozebrać je na czynniki pierwsze. A każda sylaba to bomba robiąca spustoszenie myśli, a każda litera to ostrze dłubiące w sercu. I gdy ja już bywałam po drugiej stronie złych myśli i złości, Ona padała z impetem a ciało Jej pokrywały kolejne rany. Rany, które za każdym razem sama musiała opatrzyć, zatrzymać sól, którą je nieświadomie posypałam. Mimo bólu wstawała…. wstawała i stawała na nowo z podniesioną głową i wyciągniętą w moim kierunku dłonią. Ileż to już razy. Ileż to już upadków na jej drodze krzyżowej było. Ile jeszcze będzie

Wkurzam się jak mówi „ty jesteś całym moim życiem”. Wkurzam, bo nie rozumiem. I nigdy nie pojmę fenomenu bycia i poświęcenia matki dla dziecka. Czasami chcę umrzeć pierwsza, żeby nie być ani minuty bez Niej. Dlatego tylko tu i teraz liczą się sekundy. Renata.