Go to content

Liliana Komorowska: czuję, że mam wewnętrzne światło i nie pozwalam mu zgasnąć

Czuję się świetnie w swojej skórze, a piękno zewnętrzne jest efemeryczne, więc nie polegam już na ocenie innych, nawet tych mężczyzn, którzy mogą postrzegać mnie jako piękną. Prawda i własne poczucie piękna wewnętrznego się liczą, i nasze pasje. I tego sobie życzmy – mówi Liliana Komorowska w rozmowie z Krystyną Pytlakowską.

Ciągnie Cię do Polski.

Przede wszystkim ciągną mnie projekty zawodowe. Gdy skończyłam nagrywać „Pajęczynę” – cały czas jest dostępna na Playerze – otworzyło to dla mnie most powietrzny. Rozmowy ciągle trwają, zobaczymy, czy coś z nich wyniknie.

Wracasz więc do Polski do pracy?

Mam nowy projekt. Robię teraz film dokumentalny WAJDA o Andrzeju Wajdzie, nad którym zaczęłam pracować w Kanadzie. Zakotwiczyłam się w Montrealu, ale to niedobre dla aktorki, która mieszkała w Hollywood. Chętnie byłabym nadal w Los Angeles, ono zawsze było dla mnie łaskawe, ale przekwalifikowałam się na reżyserkę filmów dokumentalnych. No i właśnie pracuję nad Wajdą.

Dlaczego chciałaś zrobić taki właśnie film?

Ponieważ kino cierpi na brak tematów pod tytułem mistrzowie. Odchodzą wielkie autorytety i trudno je kimś zastąpić. Dlatego chcę tę lukę zapełnić.

Ale dlaczego właśnie Wajda?

Był mentorem wielkich filmowców światowych i nadal nim jest. Film odpowie na pytanie na czym polega fenomen jego kina i osobowości? Kiedy w Nowym Jorku zrobiłam wywiad z Martinem Scorsese, opowiadał, że właśnie Wajda był jego wzorem i gdyby nie powstał „Popiół i diament”, Scorsese,a też by nie było. Nie byłoby też „Listy Schindlera” Spielberga, gdyby nie powstał wcześniej film „Korczak”. Annette Insdorf, profesor w Graduate Film Program w Columbia’s School of the Arts i moderator Telluride Film Festival, gdzie Wajda został uhonorowany w 1983 roku, wyrocznia w filmie światowym mówi, że „Korczak” to najlepszy film o Holocauście, z wielką kreacją Wojciecha Pszoniaka i scenografią Allana Starskiego. Scorsese powiedział, że gdy obejrzał „Korczaka”, natychmiast zadzwonił do Spielberga i nakazał mu go zobaczyć.

A potem Spielberg przyjeżdża do Polski na rozmowę z Wajdą, robi film „Lista Schindlera” i wszyscy dostają Oscary. Nad dokumentem o Wajdzie zaczęłam pracować w 2017 roku. Moim mentorem jest Michał Kwieciński, który od razu zapowiedział, że to katorżnicza robota i zasugerował Marysię Zmarz-Koczanowicz jako wspołreżyserkę. Zgodziła się i dziś robimy razem ten dokument.

Zawsze uważałam Cię za aktorkę, a nie za dokumentalistkę i reżyserkę, która z uporem przegląda archiwalia. Jesteś takim rajskim ptakiem, który fruwa z jednego miejsca na drugie.

Trochę jestem, ale uważam też siebie za intelektualistkę, podobnie jak moja mama, która była tancerką i choreografką, a potem stała się reżyserką. Wzoruję się na jej dojrzewaniu artystycznym. Zawsze była moim ideałem.

A nie mężczyźni, z którymi się wiązałaś?

Nie. Moje związki często mnie męczyły. Brakowało mi w nich polotu i intelektualnych rozmów. A aktorką zostałam, bo musiało tak być. Mój ojciec również był tancerzem, pracowali z mamą w tandemie przez całe życie, a spędzili razem 70 lat. Cały czas my, dzieci, wychowywaliśmy się wśród artystów. Bycie aktorką jednak pomogło mi w rozmowach z różnymi kobietami o ich niezwykłych historiach, dzięki czemu mogłam zrealizować film o raku piersi pt. „Piękna i bestia” – do tego pomysłu namówiła mnie Denise Robert, największa producentka w Kanadzie.

Dlaczego właściwie wyjechałaś z Polski?

Był stan wojenny, a ja otrzymałam propozycję udziału w amerykańskim filmie „War and Love”, w którym główną aktorką była 16-letnia Kyra Sedgwick, póżniejsza żona Kevina Bacona. To był film o Holocauście. A ona pierwszy raz pojechała do Auschwitz i przeżyła wielką traumę. Zagrałam jej ciocię. Ta rola otworzyła mi drzwi, by zaistnieć.

Pytasz, czemu wyjechałam. Dlatego, że aktorstwo traktowałam bardzo serio. Uważałam i uważam, że ciągle trzeba się rozwijać, nie można stać w miejscu. Na ostatnim roku w szkole teatralnej zagrałam główną rolę w „Czarownicach z Salem” reż. Zygmunta Hubnera, w mistrzowskim spektaklu, okrzykniętym jako jeden ze stu najlepszych. I dostałam nagrodę za debiut aktorski. A potem zadzwonił do mnie Jerzy Kawalerowicz, że chciałby zobaczyć, jak gram Ukrainkę i prosił, żebym nie goliła włosów pod pachami (śmiech). O roli Ukrainki powiedziałam właśnie Martinowi Scorsese, któremu to zaimponowało, bo go włączył w cykl pokazów w USA i Kanadzie jako arcydzieło polskiego kina. Dużo się wtedy działo. Krzysztof Zalewski zaprosił mnie do zagrania z Piotrem Fronczewskim w „Cyrano de Bergerac”. Grałam też na scenie Teatru Dramatycznego z Januszem
Gajosem w spektaklu „Jak wam się podoba”. I nagle 13 grudnia wszystko staje, zanika i milczy. Jest godzina policyjna, bojkot aktorów, którzy grają już tylko w kościołach. Dla mnie to było straszne.

Byłaś wtedy związana z Maćkiem Karpińskim?

Tak, prawą ręką Andrzeja Wajdy przez czterdzieści lat jego kariery. Maciej napisał dwie piękne książki. Ostatnią – „Pan Wajda”. Może właśnie też dlatego Andrzeja Wajdę traktuję bardzo osobiście i teraz chcę przypomnieć jego drogę twórczą. Ale wracając do stanu wojennego, nagle budzimy się w tej szarzyźnie, aktorzy pędzą bimber, który pojawia się na stołach i nie bardzo wiemy, co mamy ze sobą zrobić. A ja idę na zdjęcia próbne do filmu „Motywacje”. Na tych zdjęciach Wajda podchodzi do mnie: Liliana, ty nie możesz grać żony górnika. Ja cię widzę gdzieś w Hollywood. I napisał mi list polecający. Zresztą od
Kawalerowicza, Holoubka i Morgensterna też dostałam takie listy. Nagle zrobiłam się popularna. Podobno urodziłam się w czepku na głowie, ale nie we wszystkim miałam szczęście.

Zawodowo?

Nie, prywatnie. Nie miałam szczęścia do facetów.

Ile razy byłaś w stałym związku?

Trzy. Ale wolałabym raz, a dobrze. Chciałabym mieć taki związek, w którym byłabym szczęśliwa na co dzień. Ale ja mam ze sobą problem, bo zupełnie inaczej patrzę na miłość. Dla mnie wzorem byli moi rodzice. Siedemdziesiąt lat razem żyli i pracowali, kłócili się, a jednocześnie przyciągali jak dwa bieguny. W ich małżeństwie nigdy nie było nudy. Mama 4 lata temu odeszła, miała 94 lata. Tata żyje do dziś. Przed chwilą właśnie znowu byłam u niego, gdzie jest pod wspaniała opieką medyczną w specjalnym domu seniora w Berlinie i słuchałam bicia jego serca. A on na mnie patrzy i mówi: Pieszczoszko ty moja. I pyta mnie, czemu Bóg go skarał, każąc mu żyć bez jego żony. Ja podobnie chciałam oddać się jednemu mężczyźnie i patrzeć na miłość poprzez jego spojrzenie na mnie.

Byłaś żoną Michała Urbaniaka. Do tej pory Ci to pamiętają.

Tak, pobraliśmy się w 1987 roku i przeżyłam z nim siedem lat, z czego parę ostatnich to była gehenna. To Mozart jazzu, wielki umysł, wszystko musi się kręcić wokół niego. Poza tym ma ogromną siłę i jest indywidualistą, który chodzi swoimi drogami, choć do dziś mówi, że byłam jego muzą. Niedawno obejrzałam w skupieniu film dokumentalny o Urszuli Dudziak, wiem, że rozstanie z Michałem było dla niej straszne.

Po seansie powiedziałam przez mikrofon: Ula, czy byłabyś w stanie wybaczyć tej drugiej kobiecie to, że zabrała ci męża? Bo ja dzisiaj zrozumiałam, że w nas, kobietach, jest siła i ja w nią wierzę. Chciałabym wyciągnąć do ciebie rękę i cię bardzo przeprosić.

Wykazałaś desperację i ogromną odwagę cywilną, publicznie powiedzieć coś tak intymnego…

Tak, bo mnie to dręczyło, miałam poczucie winy. Oni przecież byli rodzicami dwóch córek. Nie dodałam, że mnie się też to zdarzyło, bo co zrobisz komuś, to do ciebie wraca. Ja też zostałam potem porzucona w drugim małżeństwie i zostałam sama z dwojgiem dzieci, bo zabrała mi Christiana młodsza o piętnaście lat czeska garderobiana. Z Christianem, już po Michale, przeżyłam piętnaście lat, ale wcześniej musiałam odbyć długą terapię.

Co jest najlepszą terapią na rozstanie?

Praca. Cały czas pracowałam jak tytan – opery mydlane, seriale telewizyjne, filmy. Na przykład grałam siostrę z Pauliną Porizkovą. Ona pytała mnie wtedy, jak całować faceta z wąsami, które strasznie drapią. Powiedziałam: Poddaj się temu i wyobraź sobie, że całujesz się ze swoim mężem.

Kochałaś Michała Urbaniaka?

Tak, ale jego pociąg do alkoholu mnie przerażał.

No to wyliczmy sobie. Urbaniak, Christian, potem Bernard, a ostatnio od paru lat Ryszard.

Konkretnie od czterech lat. Poznałam go w Kanadzie, w Toronto. Nie wiem, czy to jest ten właściwy partner, nie mamy jeszcze ślubu, zresztą ja nie wierzę w ślubną instytucję. Mężczyźni przechodzą andropauzy i gdy trafia się jakiś nowy odlot, piętnaście lat młodsza kobieta, to nie zważają na papierek.

A Bernard był w ciebie zapatrzony, poznałam go podczas pobytu w Polsce.

A Bernard związał się z kobietą o trzydzieści lat młodszą i jeszcze zrobił jej dziecko, dziś już ma z nią drugie. A wcześniej mówił, że dla mnie zwariował: Liliana, ja cię sobie wymarzyłem. Mówił, że zakochał się we mnie na ekranie TV, bo widział mnie we wszystkich moich rolach.

Jak myślisz, dlaczego mężczyźni zdradzają?

To dzieje się stopniowo. Być piętnaście lat z kimś to bardzo długo. Siedem pierwszych było tłustych, a potem zaczęły się chude, może dlatego, że ja się zmęczyłam, oddaliłam się, nabierałam dystansu. Bo ja cały czas patrzę i postrzegam życie od strony pozytywnej lub negatywnej. A jeszcze między ostatnim, Ryszardem a Bernardem, przeżyłam niezwykłą miłość cielesną – trzyletni związek erotyczny, niesamowicie intensywny. Chyba wtedy tego potrzebowałam jak terapii. Odżyłam, musiałam się
dowartościować i udowodniłam sobie, że jako kobieta znowu rozkwitam, i że wcale nie jestem stara. Bardzo nie lubię tego uczucia.

Ryszard, który pochodzi z Sandomierza, daje mi bardzo dużo. Jest wielkim erudytą, możemy godzinami rozmawiać na piękne tematy. Cudownie nam się razem podróżuje i podobno mnie kocha. W tym jednym słowie zawiera się wszystko. A ja muszę być na co dzień adorowana.

Moim zdaniem będziesz miała mężczyznę aż do śmierci.

Też tak myślę. Ale z drugiej strony żyję pasją do tworzenia i satysfakcję mi sprawia reprezentowanie polskiej kultury w Toronto. Jeżdżę z salonami poezji Szymborskiej. Teraz jadę do Vancouver. „Salon Wisławy” realizowany jest poprzez moją fundację. Kocham jej wiersze.

Twoje salony cieszą się powodzeniem także wśród Polaków.

Wśród Polaków i Amerykanów. Realizuję je w dwóch językach. I uważam, że to moja misja. W sztuce jest cudowne to, że tu zazdrość nie istnieje, tylko zdrowa rywalizacja. W związku z mężczyzną niestety bywa. A ja przeżyłam ją tylko raz, z Christianem, ojcem moich dzieci. Czułam wtedy, że grunt mi się pod nogami usuwa.

Byłam zazdrosna, bo robił wtedy film „Modelka w ciągu dnia”, w którym zagrała aktorka-modelka, na początku swojej kariery, Famke Janssen. Wysoka, czarna, niezwykle szczupła modelka. Spotkałam ją na obiedzie w ekipie producentów przed rozpoczęciem zdjęć i ja byłam jej przedstawiona jako aktorka, żona reżysera, miło rozmawiałyśmy. I następnego dnia rano w hotelu przy windzie mówię: Cześć Famke, a ona nawet się nie odezwała. – O co tu chodzi? – pomyślałam. I wtedy Christian mówi: Dzwoniła do mnie agentka, żebyś w ogóle przestała rozmawiać z Famke i żebyś nie przychodziła na plan filmowy. To był dla mnie wielki okrutny policzek. Potem, kiedy Pierce Brosnan, spotkał się z nami podczas kręcenia filmu w Montrealu opowiadał, że Famke tak samo traktowała Izabelę Skorupko na planie „Jamesa Bonda”. Potrafiła zastraszyć ją, tak jak mnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ich coś ze sobą łączy.

Bardzo dużo masz teraz planów artystycznych. Zajmujesz się co najmniej czterema na raz.

Tak. Jeżdżę z salonami poezji Wisławy. Gram. Realizuję dokument o Wajdzie. I robię dwa festiwale filmowe. Na premierę filmu na 52. Festiwalu De Nouveau Cinema w Montrealu, „Przysięga Ireny” zapraszam całą Polonię, zwłaszcza że obsada jest prawie całkowicie polska, na czele z kamerdynerem, którego gra Andrzej Seweryn. A potem jadę do Toronto na festiwal polskich filmów. Wśród nich „Niebezpieczni dżentelmeni” „Święto ognia” Kingi Dębskiej na Galę otwarcie i film „Zielona granica” Agnieszki Holland. Ale ten dokument o Wajdzie daje mi prawdziwy power.

Poza tym piszę książkę o mojej mamie pt. „Ulotna kariera Henryki Komorowskiej” i nie przyjmuję nowych ról, w których miałabym zagrać kobiety wyuzdane lub wulgarnie seksowne. Nie czuję się komfortowo, gdy miałabym się rozbierać przed kamerą. Mnie nie interesuje pokazywanie ciała, tylko wnętrza. Poza tym pracuję z moim synem i córką nad krótką formą o dwóch aktorkach. Syn Sebastian jest operatorem filmowym.

Skąd czerpiesz siłę do tego wszystkiego?

Czuję, że mam wewnętrzne światło i nie pozwalam mu zgasnąć. Tkwi we mnie jakaś kosmiczna energia. Przeżyłam trudne dzieciństwo, które mi dało trampolinę, żeby cieszyć się życiem. Do szóstego roku życia ciężko chorowałam i to mi dało przeświadczenie, ile warte jest życie, i że nie można go marnować. Leżałam w szpitalu i miałam poczucie, że rodzice mnie porzucili, ponieważ mnie nie odwiedzali. Bardzo ciężko pracowali, żeby zarobić na leki dla mnie.

A teraz cały czas to nadrabiasz. Myślisz o tym, co będzie dalej?

Mam nadzieję, że będę żyć w dobrej energii i szczęśliwie. No i zdrowa. Znalazłam dla siebie sposób na życie – jestem w ciągłym ruchu, joga, medytacja, pływanie i dieta okienkowa. Nie jadam do południa, piję tylko czarną kawę, potem od dwunastej zaczynam jeść i kończę o dziewiętnastej. A na wielkich spędach, jak choćby Festiwal Filmowy w Gdyni, pozwalam sobie na kieliszek wina. I zobacz, co się stało z moją figurą. Nie mam żadnych oponek. Moja talia jest jak u małolaty.

Jesteś cały czas piękna.

Czuję się świetnie w swojej skórze, a piękno zewnętrzne jest efemeryczne, więc nie polegam już na ocenie innych, nawet tych mężczyzn, którzy mogą postrzegać mnie jako piękną. Prawda i własne poczucie piękna wewnętrznego się liczą, i nasze pasje. I tego sobie życzmy.

Rozmawiała KRYSTYNA PYTLAKOWSKA