Go to content

Kiedy ja walczyłam o życie, mój mąż miał romans. Nie umiem wybaczyć. Dziś marzę, by móc zasnąć i z uśmiechem się obudzić

Fot. iStock/Marjan_Apostolovic

Ktoś zatrzaskuję szybko drzwi, ktoś do torby pośpiesznie wrzuca klucze. Ktoś zbiega nerwowo po schodach, ktoś przyśpiesza kroku. Siedzi na ławce, widzę, że na mnie czeka. Nie jest sama, jej dłoń trzyma rezolutna trzylatka. Patrzę na nią i się uśmiecham, bo widzę, że rozpiera ją duma.

Staraliśmy się o dziecko dwa lata. Żaden z lekarzy nie potrafił nam powiedzieć dlaczego akurat nam się nie udaje. Ty wiesz, jak to jest się starać o dziecko?

Nie wiem.

Z czasem chyba odpuściliśmy, bo wiesz seks stał się rutyną, a ja czułam się jak maszyna i wszystko było takie mechaniczne. Odrealnione. To dziś, to teraz, zaraz. To całe obliczanie dni płodnych, te wywoływane łzy w oczach, bo znów mam okres. Bo znów się, do cholery, nie udało. Z miesiąca na miesiąc traciłam siły. Gdzieś z tyłu głowy szukałam innych rozwiązań. I tym sposobem, metodą wielopunktową namówiłam Alana na adopcję. Wtedy dopiero się zaczęło. Kupa papierów, kupa wywiadów. Miałam wrażenie że sprawdzają nas jak CBŚ. Ale, i przez to przebrnęliśmy. Udało się. Mieliśmy przejść pierwszy kurs, po to, by zostać rodzicami.

Milknie. Słońce przebija się przez konary drzew na których wciąż jest jeszcze kaskada liści. Ktoś obok je lody, ktoś przed nami przejeżdża na rowerze.

To był grudzień, było bardzo zimno, szaro. Strasznie. Wszyscy świętowali Mikołajki, a ja rano poszłam zrobić badanie krwi, na zlecenie lekarza. Martwił się, ją z resztą też, że bardzo tyję. Już przed ślubem zaczęłam znacznie tyć i zupełnie nie wiadomo było dlaczego. Bo przecież na pewno nie z obżarstwa. Nie lubię tych wszystkich gabinetów. Przychodni. Igieł, strzykawek, fiolek. Zabierają mi entuzjazm. Poczucie bezpieczeństwa. Stresują mnie. Mój mąż wie o tym doskonale. Po pracy czeka więc na mnie pod centrum zdrowia. Pielęgniarka, którą znam, mruga do mnie okiem. Jestem w piątym tygodniu ciąży. Niezmiernie się cieszę. Jedno mnie tylko dziwi. Mój mąż jest  jakby nieobecny. Jakby się cieszył, ale był zdziwiony. Albo może coś przeczuwał?

Mruży oczy, jakby ktoś zaświecił jej po nich latarką. Z piaskownicy macha nam mała rączka, ona odmachuje, wyciera kąciki oczu.

Pędzę do lekarza, jak na skrzydłach. Nie myślę o niczym innym, jak tylko o magicznym tak. By powiedział mi, że tak, pani Kalino, to prawda. Bada mnie i pada tak długo wyczekane „gratuluję”. Po chwili jednak słyszę, że ciąża jest zagrożona i albo pójdę na L4 albo mam znaleźć innego lekarza. Zgadzam się, na wszystko się zgadzam. Chociaż ta perspektywa, że mam leżeć, brzmi dla mnie jak wyrocznia. Podpisuję pakt z diabłem, byle by mi się udało.

Leżę i dopada mnie lęk, co dalej. Uważam na siebie, jak tylko mogę. Któregoś dnia wstaję na chwilkę, tak tylko po wodę, czuję dziwne ciepło, krwawię. Zabiera mnie pogotowie. Jednak szpital. Nieuniknione. Ale ja jestem na to gotowa. Tak bardzo jej pragnę.

 Zerka na córkę i się uśmiecha.

Któregoś dnia do mojej sali wchodzi lekarz i mówi, że muszę podpisać zgodę na badania. Podpisuję. Jestem w ciąży, przecież badania są normalnością. Tak jeszcze wtedy myślę. Jakieś dwa tygodnie później wchodzi na salę już nie jeden, a sześciu lekarzy. Badają mnie, po kolei, robię się nerwowa, niespokojna,  nie wiem, o co im chodzi, przecież leżę, stosuję się, nawet do toalety nie wolno mi wstać. Nie wstaję.

 Dłuższą chwilę milczy.

Alan już wiedział, widziałam po nim, że coś jest nie tak. Wsadzono mnie na wózek i zabrano do gabinetu. Kolejne słowa pamiętam jak przez mgłę. Jakieś hasłowo rzucane zdania, że moje życie jest najważniejsze. Dziś już dokładnie tego nie pamiętam. Oprócz tego jednego, kluczowego zdania. Ma pani nowotwór, twór, ór… Rozsadzające głowę echo. Jak w pustym lesie. Łapię się za głowę i krzyczę, że to niemożliwe. Słyszę, że mam, że od kilku lat, że ciąża musiała go uaktywnić. No ale jak. Zamieram. I wtedy padają słowa, o przerwaniu ciąży. Nie, nie ma takiej opcji, zaznaczam mu wyraźnie. Pieprzę ten wózek, zapłakana wychodzę o własnych siłach, gładzę się po brzuchu. Jak on mógł mnie zapytać czyje życie ratujemy… no jak? Patrzy na mnie. My to my. My. Nie ja…

Mija dzień za dniem, nadal jestem w szpitalu. To jest taki czas, kiedy wszyscy patrzą na mnie z politowaniem. Alan wpada na salę i mówi, że to jest tylko moja decyzja i że on ją szanuje. Wiesz, ja wiem, że on wtedy kłamał. Ja widziałam jak bardzo się boi. Nigdy by się nie przyznał. Ale bał się, widziałam. Zbliża się czas rozwiązania. Dostaję nadciśnienia ciążowego, lekarz mówi, że jeszcze tydzień i rozwiąże ciążę.

Jest 12. czerwca, od rana świeci słońce. Śliczne, inne niż zwykle. Inne dla mnie. Dzwonię do mamy i mówię jej, że Ania jest na świecie. Uczucia, które wtedy mi towarzyszyły, są nie do opisania. Ból straszny, nie mogę się ruszać, ale jestem taka szczęśliwa! Mój tata dzwoni do Alana. Wypytuje, on płacze, słyszę, że mówi, że ma dziesięć palców i nie wie ile waży, ale jest śliczna. Rozbraja mnie totalnie tym zdaniem.

Mija kilka dni. Wracamy do domu. Mój mąż postarał się, posprzątał, choć nigdy tego nie robił, to prawdziwy synuś mamuni. Podaj, zrób, przynieś. Jestem daleko od domu rodzinnego, to staje się nagle dotkliwe. Przyjeżdżają rodzice, tata z kwiatami, całuje mnie w rękę, płacząc przy tym.  To było takie poruszające. Mój stanowczy ojciec. Mama była wniebowzięta. Jak to dziadkowie. Przez chwilę łapię, chwytam te niezwykłe chwile szczęścia. Gdybym wtedy wiedziała, nałapałabym na zapas.

Wstaje na chwilę, podchodzi do piaskownicy, wyciera małej rączki, tuli ją do siebie, coś mówi. Wraca do mnie.

Powoli wpadam w poporodową depresję, nie mogę karmić. Tata zabiera mnie do lekarza, bo nie pozwalam nikomu dotykać Ani. Dostaję leki, które rzekomo mają mi pomóc. Jestem wyłączona, liczę dziurki w chlebie. Stosuję się do zaleceń, leki działają, powoli jest coraz lepiej. Czuję dotkliwy smutek, gdy rodzice wyjeżdżają. Jakbym chciała powiedzieć, że chyba sobie bez was nie poradzę. Dałam radę. Mijają kolejne dwa tygodnie, trwa moja początkowa przygoda z macierzyństwem, okraszona szeregiem badań. Jestem już po biopsji, na szczęście to nie nowotwór złośliwy. Oddycham z ulgą. Ale przede mną operacja. Boję się, sama nie wiem czego do końca. Najbardziej boję się o nią. O Anię.

Wdech. Wydech.

Przestaję być kobietą. Tak czuję. Tracę wszystko. Macica. Jajniki. Ale wiesz, nic się nie liczy, tylko Ania. Tylko. Że jestem ja, i jest ona. Daje mi taką niewyobrażalną siłę. Jestem skupiona wyłącznie na niej, że gdzieś po drodze zapominam, że mam męża. Gdzieś się mijamy i w sumie to chyba nawet ze sobą nie przebywamy. Przechodzę rekonwalescencję. Anka jakby wiedziała, że nie mogę jej nosić, jest grzeczna a każdy jej uśmiech dodaje mi sił. Sił by żyć. Kolejne etapy leczenia. Radioterapia. Boli mnie wtedy wszystko. Boli mnie serce, bo gdzieś za uchylonymi drzwiami słyszę „taka młoda”.

Obok nas usadawia się wiewiórka. Ma w łapkach coś do jedzenia. Pewnie zaraz to zakopie. Zerkam na nią. Patrzy gdzieś przed siebie. Gdyby ona mogła zakopać to wszystko… I zapomnieć… 

Czas w szpitalu dobiega końca. Wracam do domu. Wszystko wraca do normalności. Wiesz, pozornie. Wszystko, tylko nie moje małżeństwo. Kłócimy się o wszystko i o nic. Gdzieś czuję że on nie daje rady psychicznie. Proponuję mu nawet terapię, ale wyśmiewa mnie. Rezygnuję, nie namawiam. Chyba nie mam siły. Alan jest jakby nieobecny. Całe wieczory zerka w telefon. Nie mam do niego dostępu, jest chroniony hasłem. Olśniewa mnie, że umowa jest na mnie, sprawdzam bilingi, zamieram. Widzę kilkunastokrotnie wybierany jeden i ten sam numer. Znam tę kombinację cyfr, serce bije i jak oszalałe. To numer Julii, mojej dawnej znajomej. Pytam go, szarpię, płaczę, on udaje, że nic nie wie. Mój świat legnie w gruzach.

Jest płacz, jest histeria, jego histeria. Jest ciekaw, co wiem, a czego nie. Drukuję biling, zakreślam jej numer. Potrafił gadać z nią godzinami w nocy, kiedy spałam. Dzwonię do rodziców, przyjeżdżają nas pogodzić. Mama uskutecznia kazania, że w naszej rodzinie nikt się nie rozwodził. Grozi mi, że jeśli to zrobię, to ona nie ma córki, wychodzi trzaskając drzwiami.

To jest taki czas, że nie jem i nie wstaję z łóżka. Dociera do mnie, że kiedy walczyłam o życie, mój mąż miał romans. Trafiam do psychiatry. Daje mi książki swojego autorstwa. Są to wiersze takie smutne. Nie umiem wybaczyć.

Kilka miesięcy później wyczuwam pod pachą guza. Gdzieś z tyłu głowy myślę, że tylko mi się wydaje. Że to niemożliwe. Możliwe. Kolejna operacja. Dzwonię do mamy i mówię jej, że gdyby mi się cokolwiek stało, to żeby nie pozwoliła, by moja teściowa wychowywała Anię. Tak bardzo się boję.

Przerywa na chwilę. A ja nieśmiało ją pytam, z kim było jej dziecko, kiedy ona…

Mam złotą nianię. Jest dla małej jak babcia. Daje jej opiekę. Ale co najważniejsze. Miłość. Daje jej miłość. Ty wiesz, że ona przychodziła z małą do szpitala? Tylko po to, żeby Anka mogła mi pomachać. Ania to dzielna dziewczyna, ona daje sobie świetnie radę.

 W jej głosie słychać dumę.

Kolejny raz wracam ze szpitala do domu, ale już mniej żywa. Jakby ktoś mi zabrał energię. Odbieram wypis i widzę na kartce, że mam stawić się u laryngologa – onkologa. Denerwuję się. Co jeszcze, pytam samą siebie. No co? Stawiam się. Znaleźli, skąd ten potwór się we mnie wziął. Na krtani. Mówię dużo do córeczki, bojąc się że mogę już nigdy nie mówić. A ona zaczęła mówić mama. Radość matki wariatki nieokiełznana.

Wiesz, co było dalej, pyta i nie czeka na moją odpowiedź. Tak. Szpital. Tak. Kolejna operacja.

Udało się. Żyję, jestem. Trafiam na chemioterapię. Do domu wracam w chuście, mała mnie nie poznaje. Tracę włosy, tracę siebie, tracę siły, które szybko odzyskuję. Tak bardzo chcę dla niej żyć. Tak bardzo ona mnie przecież potrzebuje. Na jednej z przepustek idę do kochanki męża, o piątej nad ranem staję przed drzwiami jej domu. Nie jest zaskoczona, mówi, że się mnie spodziewała. Śmieje mi się w twarz, mówi, że mam za swoje, że mi to kiedyś obiecała. Zemsta za zerwaną pseudo przyjaźń. Ledwo stałam wówczas na nogach. Nie wiem, czy kiedykolwiek coś bardziej niż wtedy mnie bolało.

Podbiega do nas Ania, mamo, widziałaś? Widziałaś, jak zjeżdżam? Otrzepuje małe rączki z piasku. Patrzę na nie i pytam o to, jak się dziś czuje i o marzenia.

Dziś? Dobrze. Z Alanem jesteśmy lepszymi przyjaciółmi niż małżeństwem. Mieszkamy razem, ale nie żyjemy jak mąż i żona. Łapię życie całą piersią, całą sobą. Dałam życie Ani, a ona mi się tym samym odwdzięczyła. Tchnęła je we mnie na nowo, kiedy opadałam z sił. Wiesz, ja kocham żyć. Marzenia? Jedno. Zamknąć oczy, a potem z uśmiechem się obudzić. Usłyszeć, że wszystko będzie dobrze, że to wszystko było tylko sennym koszmarem. Wciąż mimo wszystko próbuję wierzyć, że to co najgorsze za mną. A najlepsze przed nami.


 

*Na wyraźne życzenie bohaterki tekstu imiona zostały zmienione.