Go to content

Dziś patrzę na ciebie obojętnie i tylko czasem zastanawiam się, czy jej również parzysz herbatę z konfiturą z malin

Fot. Pixabay / ecowa / CC0 Public Domain

Rozstaliśmy się z klasą. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nie było tak, jak na kartach słabych powieści tych wszystkich blogerek, które nagle postanawiają napisać książkę o swoim życiu. My naprawdę wspólnie zdecydowaliśmy, że 6 lat wspólnego życia wystarczy. Że wiemy już o sobie wystarczająco dużo, by zrozumieć, że razem nie będziemy. Że warto dać sobie szansę na szczęście, nie blokować się wzajemnie. Więc z kochanków, partnerów staliśmy się przyjaciółmi. Z dnia na dzień.

Na początku było dziwnie. Jak podzielić te wszystkie pamiątki z podróży, które zebraliśmy przez te kilka lat? U kogo zostanie telewizor, a kto zabierze wielki rododendron? A co z pojedynczymi tomami encyklopedii, którą zaprenumerowaliśmy? Z rozpędu witałam cię pocałunkiem, ty nie wiedziałeś jak zareagować, więc przytulałeś mnie na chwilę. Wszystko było takie poprawnie niezręczne. Tylko herbatę dalej robiłeś mi z konfiturą z malin, bo ten smak przypominał mi dzieciństwo.

Wydawało mi się, że z chwilą, w której zamkną się za tobą drzwi mojego mieszkania, uczucia miną. Przestanę Cię kochać i zacznę nowy, wspaniały etap mojego życia. Nie od razu zaczniemy spotykać się z kimś innym, przecież wszystko już wcześniej omówiliśmy. Teraz potrzebujemy czasu tylko dla siebie, żeby rozpoznać nasze potrzeby, emocje. Żeby pobyć „sam na sam” z sobą samym. Będzie świetnie – mówiliśmy sobie- przecież jesteśmy przyjaciółmi. Nadal się wspieramy, potrzebujemy, nadal się spotykamy. Po prostu nie pasujemy do siebie jako para, to się zdarza. Ale przyjaciółmi zostaniemy na zawsze. Tyle nas łączy – Tybet, zamiłowanie do latania, południowokoreańska kinematografia…Nawet podobnie się ubieramy. Tylko, jeśli chodzi o tę miłość,

Co się zmieniło? Spotykaliśmy się codziennie, potem przynajmniej kilka razy w tygodniu. Mówiliśmy sobie wszystko, przynajmniej tak wtedy myślałam. Z Tobą czułam się bezpiecznie, podobało mi się takie „asekuracyjne” rozstanie. Mogłam się wyżalić po ciężkim dniu, „miałam” cię w jakimś sensie nadal dla siebie. Właściwie po prostu przestaliśmy ze sobą mieszkać. I sypiać.

Kiedy przedstawiłeś mi ją, równo trzy miesiące i trzy dni po naszym rozstaniu, początkowo nie zrozumiałam. Znajoma, ok. Ale, że od razu dziewczyna? Nie, nie było wątpliwości. Przyszliście do naszej ulubionej kawiarni objęci w pół, uśmiechnięci, chłonąc każde swoje słowo i spojrzenie. Ja nie byłam tam potrzebna. Może tylko po to, żebyś nie czuł się „nie w porządku”. Że to już, że „kiedyś” stało się już, teraz. Nie, nie wyglądałeś na zestresowanego. Byłeś skupiony na na niej.

Wróciłam do domu i płakałam, przyznaję. Dlaczego? Nie potrafię wytłumaczyć. Czy nadal cię kocham? Czy może tak bardzo mi żal tej naszej więzi, która teraz będzie musiała się zmienić, nie miałam co do tego złudzeń, kiedy na Was patrzyłam. Objęci, wpatrzeni w siebie, nie zauważylibyście nawet gdybym wyszła. Więc to już naprawdę koniec.

Potem nasz kontakt zaczął się urywać. To ja dzwoniłam, pisałam wiadomości. Przyznaję, w pewnym momencie dość panicznie, obcesowo. Naciskałam na spotkanie, ale czasu dla mnie miałeś coraz mniej. Byłam szczęśliwa, gdy oddzwoniłeś, albo odebrałeś telefon.

Ale rozmawialiśmy już tylko głównie o niej, o Was. Że planujecie wyprawę do Ameryki Południowej, że pociąga Was życie low cost. Pół roku pózniej zaręczyłeś się. Dowiedziałam się o tym z Twojego Facebooka. Poczułam wtedy, że już na dobre Cię straciłam. Na zdjęciu jesteście oboje na plaży, a ona pozuje piękna, uśmiechnięta z pierścionkiem, który zrobiłeś dla niej z trzciny i główki tropikalnego kwiatu.

Chyba nie jesteśmy już nawet przyjaciółmi. Zastanawiam się tylko czasem, czy jej też parzysz herbatę z konfiturą z malin.

Życie się zmienia, my się zmieniamy. Dziękuję Ci za czas, który spędziliśmy razem.