Go to content

„Dzień dobry, jestem Marysia i nie zabiję się dzisiaj” – Mery Spolsky o smutku i trzech innych emocjach, które rządzą jej życiem

Kasia Nosowska ma godną następczynię, choć Mery jest po prostu Mery, z Kasią łączy ją muzyczny talent i rzadko spotykana umiejętność układania słów w prosty, ale miażdżący przekaz. Do jej książki „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj” podchodziłam dwa razy, dopiero za trzecim usiadłam i… nie poszłam spać dopóki nie skończyłam.

Jaka jest książka? Prosta, emocjonalna, prawdziwa. Przeczytałam gdzieś, że to doskonały portret współczesnych, młodych kobiet. A ja myślę, że w ogóle kobiet. Szukamy miłości, a potem ją odrzucamy, cierpimy, tęsknimy, rozstajemy się, cieszymy, umierają nam bliscy, jedni znikają, drudzy się pojawiają.

A jaka jest Mery? Emocjonalna i prawdziwa. Nieustannie rozdarta między kilkoma emocjami. Rano smutna, wieczorem już radosna. W niedzielę zazdrosna, w środę akceptująca, że każdy ma swoją drogę. Zakochana, a za jakiś czas odkochana. Jest sobą i z tego bycia sobą uczyniła atut i siłę.

Smutek

„Gdy to piszę, łzy leją się na klawisze. Najsmutniejsza dziewczyna roku. Królowa mroku. Ma znowu coś na oku. Jest mi tak źle, że wyją klawiatury w amoku (…). O godzinie szóstej rano, ostatni oddech z ust mojej Mamy, pusta godzina, martwe wskazówki i ja na lewym boku w szoku”.

„Do mamy, co zostawiła notes w kuchennej szufladzie. Mała, niewidzialna istoto, jestem tu na świecie, pustką najedzona, samotnością rzygam, miłość mi nie smakuje, bo nie zanotowałeś w zeszycie, jak długo ją gotować”

Którą emocje odczuwasz najczęściej?

Najczęściej jest to smutek i melancholia, to są emocje, które mi towarzyszą, jak już zejdę z „meryspolskowej” sceny i się zamknę w czterech ścianach. Smutek to jest mój główny „trigger” do pisania tekstów, jak się nazbiera smutek, to moim lekiem jest pisanie i tworzenie.

Skąd się wziął ten smutek? Chodzi o śmierć Twojej mamy?

Moja mama umarła sześć lat temu, miała 56 lat, myślę, że to będzie rezonować we mnie już na zawsze, do końca. O mojej mamie nie da się zapomnieć. To nie była zwykła relacja matki z córką. To było dużo, dużo więcej. Ikona versus jej fanka. Mądra, wspaniała nauczycielka życia kontra jej uczennica. Dlatego też tak to we mnie siedzi, jest widoczne w mojej twórczości. Ale nie chciałabym też, żeby ktoś pomyślał, że to temat przewodni, z którym się zmagam, bo tak nie jest. Ale jakaś część we mnie może się zapalić z błahego powodu, bo cały mój dom przypomina mi o mamie. I gdy coś mi się z nią skojarzy, jestem smutna.

Miałam 20 lat, jak mama umarła, ale nie organizuje rocznic, nie świętuje jej niebycia. Mama chorowała na raka. Wiem, co to znaczy walczyć z tą chorobą, wspierać osobę chorą. Wiem, jakie to trudne, długotrwałe, wiem, jakie wojny toczą się w głowie. Dlatego jedyne, co robię, to angażuje się charytatywnie, biorę udział w akcjach wspierających osoby chore na raka. Grałam, na przykład, dla fundacji Rak and Roll.

A przed chorobą mamy bywałaś smutna?

Tak, często. Miałam niskie poczucie własnej wartości, z którym mama odwiecznie walczyła kupując mi szalone ubrania, projektując mi super tiulowe instalacje na głowę, sukienki. Zawsze miałam charakter analizujący, obserwowałam wszystko z boku, myślałam dwa razy za dużo, porównywałam się z innymi. Zresztą to jest też pokazane w  mojej książce, Marysia ma za dużo czarnych, głupich myśli. Ja tej części Marysi nie lubię, choć oddaje jej hołd.

To znaczy?

Pewnie gdybym nie akceptowała jej wcale, to nikt by się o niej nie dowiedział. Tak to jest chyba z kompleksami największymi, że nie chce się ich zdradzić nikomu, nawet samemu sobie. A tu zdradzam, mówię głośno.

Co budzi twój smutek?

Uwielbiam się wzruszać na filmach, czytać wiersze, które wywołują we mnie łzy, czasem nawet piosenki naszych polskich hiphopowców potrafią we mnie wywołać smutek, bardzo ciekawym w warstwie lirycznej raperem jest Kukon. Znasz? Jak się go słucha, to szał.  Pod warstwą  bitów, nowoczesnych zabiegów muzycznych odkrywam to, co jest też we mnie, właśnie ten smutek.

Ale smutek jest dobry, zatrzymuje mnie po szalonym czasie. Czując go, mogę się rozpłakać, wyładować, oczyścić. A potem na nowo stanąć na nogi. Świeża i gotowa do działania.

Gdy jesteś melancholijna, to piszesz?

Lubię pisać rano, a nie, właściwie to już nie jest rano, bo późno wstaję, siadam tak koło 11.00, w ciągu dnia. Książkę pisałam w czasie pandemii, więc mój grafik był raczej pusty. Podchodziłam do tego zadaniowo, wstaję rano, idę biegać i potem siadam do pisania. Stąd może ta ilość, czasem trudnych do rozszyfrowania zabaw słownych, bo nie pisałam jej właśnie wieczorem, na zmęczeniu, z winem, wszystko było tuż po treningu, więc mój umysł był jak żyleta.

A jak biegałaś, to układałaś zdania?

Czasem. Bieganie inspiruje, gdy biegam mam myśli i wnioski dotyczące całego mojego życia. To też moja odwieczna walka z samą sobą, musze najpierw się zmusić, potem sama sobie dziękuję, że zaserwowałam sobie wpierdol fizyczny, a następnego dnia zaczynam na nowo. To dla mnie metafora życia. Że tak trzeba codziennie, na nowo budzić się i mówić sobie, że jest się upartym, jest się pięknym, spełni się marzenia, da się radę.

Co do pisania, lubię też usiąść i po prostu napisać pierwsze zdanie. Znasz tę technikę? Zaczyna się pierwsze zdanie, które jest o tym, że, na przykład, widzę lampę i od tego, nagle ciurkiem rośnie historia.

Kto cię pociesza?

Mój buldożek francuski Lolek, był zawsze u mojego prawego boku, był podpórką na łokieć.

Napisałam nawet: „Tylko on, karmelowy stwór, co wyłazi jak lizak z papierków, jęzorem trzęsie, drżą wszystkie podłogi, poobgryzane nogi, on czuje to w kościach. I wie, co to miłość. Tylko on. Jak guma się ciągnie, krówka ciągutka, choć zdrobnień nie lubię, ciężko unikać, gdy słodycz mnie zżera, patrzę jak dzieciak. Z nosem w witrynie. Niech to minie”.

Pociesza mnie mój tata, który jest dla mnie ogromnym wsparciem, śmieję się, że nieważne, co by się działo tata zawsze powie, że jest super, poklepie po ramieniu i zaproponuje ciastko. To jest taka relacja, jak z dzieciństwa. Idealna, choć oczywiście nie jestem idealna, on też nie.

Ostatnią rzeczą, która mnie pociesza, nawet wyzwala od smutku jest możliwość grania na scenie. Teraz znów mamy koncerty i widzę, że jestem zupełnie innym człowiekiem. Muszę działać, robić coś, a teraz to mam. Mam próby, granie, jeżdżenie po Polsce, wybieranie stylizacji na koncerty, spotykanie się z ludźmi.  Wreszcie smutku nie ma.

Radość

Gdy urodziny, to zawsze tort i balony złote lub srebrne, w takim samym kolorze prezenty, w pudełeczkach, z wstążkami lądujące na ręce, czasem na szyi, a czasem na palcu. Potem pizza, bo tak głosi tradycja…”

Chyba często czujesz też radość?

Tak, bardzo. Radość to druga, moja najsilniejsza emocja, dlatego się śmieję, że jestem trochę czarnym i białym. Uwielbiam tą euforyczną radość, kiedy przydarza mi się coś, o czym marzyłam. I nie wystarczy mi wtedy, że powiem; „Jest fajnie”, muszę zorganizować wielką fetę, rozwiesić balony w domu. Czy to są urodziny, czy imieniny, dzień taty, walentynki, musi to być celebracja, jestem fanką celebrowania życia.

Koncerty też dają ci tę euforię?

To jest spotkanie z z najlepszą wersją siebie. Ten moment,  jak wychodzę na scenę i wiem, że reflektory padają na mnie. Ludzie są uśmiechnięci, chcą kontaktu, jak się do nich coś powie, odpowiadają. To jest jak przepiękna ceremonia, wymiana energii, tak silne doznanie, że potrafi mnie jeszcze trzymać dwa dni po koncercie. Miałam teraz taki występ z Ralphem Kamińskim, który mnie zaprosił jako gościa do swojego show. Wymyślił, że będę miała srebrny, obcisły strój, dużo przygotowań, wykon, który trwał cztery minuty, ale odreagowywałam euforyczną radością przez trzy dni.

Dużo osób pisze do ciebie? Masz fanki wśród moich koleżanek, czterdziestolatek i trzydziestolatek.

Tak, pewnie. Piszą: „Cześć Mery, mam trzydzieści lat”. Albo: „Cześć Mery, mam sześćdziesiąt lat, być może jestem najstarsza w twojej grupie docelowej, ale i tak cię uwielbiam. Ludziom czasem się wydaje, że tylko młodzi przychodzą na koncerty, a jak już przyjdą to się dziwią, że są też starsi. A starsi trafiają dzięki, na przykład moim interpretacjom Marka Grechuty albo Osieckiej na YouTubie i zostają na dłużej. Nie chcę ograniczać się do wieku, raczej powiedziałabym, że tworzę dla pewnego typu osobowości: dla ludzi szalonych, otwartych, z dystansem, bo też dużo żartuję w swojej twórczości. Tak, tak, to nie wszystko na serio, co piszę.

A w codzienności co cię cieszy?

Morze, zakupy i krewetki, jestem niczym bohaterka  serialu „Gossip Girl”. Te miłości odziedziczyłam po mamie, była projektantką, uwielbiała chodzić po sklepach, śledzić trendy. Pamiętam, jak byliśmy na wakacjach, czy to we Włoszech, czy Francji zawsze musieliśmy pójść do centrum handlowego, zobaczyć tamtejszą modę, dotknąć tkanin. Potem zawsze były krewetki, wszystkiemu winna Francja, do której dużo jeździliśmy w dzieciństwie, krewetki były tanie i było ich dużo, dopiero później, w Polsce zorientowałam się, że z tymi krewetkami jest trochę trudniej. Ale cóż, jestem królową krewetek, ofiarą krewetkową.

Złość

Lubię afery o późnej porze, obrażanie się i tętno podwyższone…”

Masz włoski temperament?

Bywam okropną złośnicą, czasem, jak zobaczę wyraz mojej twarzy w lustrze, to aż mi głupio. Ta złość  aktywuje się w relacjach damsko– męskich, jestem tak wkurzona czasem na facetów, bo potrafią mnie z jednej strony rozczulić, spowodować, że jestem im w stanie oddać wszystko, napisać tonę wierszy, zrobić laurki, wykonać niestworzone rzeczy. A bywa tak, że potrafią mnie tak wkurzyć, że złość ze mnie wychodzi, potrafię krzyknąć, tupnąć nogą, trzasnąć drzwiami. To są pewnie infantylne zachowania, jakie się obserwuje w filmach, ale one pojawiają  też się w moim życiu. Czasem zastanawiam się dlaczego tak robię. Czasem nawet rozumiem dlaczego, ale i tak w krytycznym momencie znów się złoszczę. I  gdy widzę na ulicy zażarcie kłócącą się parę, gdy ludzie drą się na siebie, wypadają ubrania z balkonu, to ja to wszystko rozumiem.

Co jeszcze cię złości?

To, że nie potrafię siebie czasem zaakceptować i bywam osobą bez pewności siebie. Wtedy się wkurzam, w tekście „Neonowe marzenia” opisuje, jak byłam kiedyś na pewnej gali i zastanawiałam się, dlaczego tak się wstydzę podejść do tych ludzi, dlaczego  boję się zagadać, dlaczego jestem takim nieśmiałym, małym króliczkiem. Nawet mówię do siebie: „Mery, co z Tobą, normalnie jesteś inna. Dlaczego przy niektórych facetach odbiera ci mowę, dlaczego sama siebie nie lubisz?”

I wkurzają mnie sprawy bardziej społeczne, wkurza mnie to, co się dzieje, wkurzona chodziłam na strajki kobiet, czułam ogólne zdenerwowanie.

Ale myślę, że złość jest dobrą emocją, bo jak człowiek się wkurzy, to tak jak bywa z tym smutkiem, potem już nie ma siły na złe emocje, tylko chce się znów cieszyć.

Miłość

 Myślę czasem, że chcę wyzionąć z tobą ducha i umrzeć z miłości jak Rojek. Skłonna do romantycznych zrywów, podpisuję w głowie akt na opiekowanie się tobą do końca życia. Jestem gotować zobligować się do codziennego powtarzania, że jesteś najlepszy, nawet jeśli zapytasz mnie milion razy, czy na pewno”.

To ona cię napędza?

Nie tylko mnie, podczas tworzenia piosenek dużo rozmawiamy z producentem No Echoes’em i często dochodzimy do wniosku, że na końcu i tak chodzi o miłość. To jest taka walka czasem, pytanie, czy rzeczywiście jest tak, że miłość jest najważniejsza. Bo przecież bywają takie sytuacje, że kochasz, poświęcasz się dla drugiej osoby, a ona cię tłamsi. Albo na przykład to, co kochasz, co tworzysz musisz poświęcić dla drugiej osoby i czy to jest nadal miłość?

Zdarzało się, że ktoś cię tłamsił?

Zdarzało się, że mężczyźni, z którymi się spotykałam, mówili, że nie życzą sobie, żeby w moich tekstach była o nich wzmianka, choć jak każdy zna moją twórczość to wie, że nie podaję numeru pesel z imieniem i nazwiskiem, po prostu inspiruje się danymi rzeczami, jeżeli poznałam faceta, który nie lubi Ciechowskiego to dlaczego mam o tym nie napisać w utworze Bigotka?

Na końcu książki jest wzmianka, że przepraszam wszystkich moich byłych chłopaków, bo nie pojawili się w książce, ale wydaje mi się, że cierpieć powinni bardziej ci, których tam brak, bo nie byli warci tego, żeby ich o nich pisać. Ja bym się cieszyła gdybym mogła być czyjąś muzą.

Zazdrość

Prośba do następczyni, nie parz mu rano kawy, obudź go herbatą, zieloną, z listkami. (…)Opiekuj się jego grzywką, nie pozwól jej ścinać, proszę (…). W tej grzywce chowają się moje palce, które przeczesywały kosmetyki namiętnie, mieszka tam moje spojrzenie…(…). Ale przede wszystkim życzę ci, byś nie istniała… trwam w nadziej, że nie nastąpisz..”

– Często czujesz zazdrość?

Pewnie. Bywa słodka jak bigotka i gorzka jak czekolada z 99 procentami kakao, jest najgorszym uczuciem i towarzyszy mi dosyć często w kontekście damsko męskim. Nigdy tego nie zrozumiem, dlaczego człowiek jest zazdrosny o drugiego człowieka, lub o byłych partnerów tego człowieka. Pisze o tym w jednym tekście, że sprawdzamy życia naszych byłych i obecnych partnerów w social mediach, I to jest bezsensowne uczucie, że się porównujemy. Analizujemy czy było lepiej, czy gorzej, zadajemy sobie pytania czy jestem lepsza, czy jestem gorsza od tej byłej.  Niedawno dopiero zrozumiałam, że można z góry przyjąć, że było po prostu inaczej. Jakie to cudne i bezpieczne słowo. Zamykające porównania, gaszące rywalizację. Jeśli ktoś wygrał na festiwalu pierwsze miejsce, a ja zajęłam ostatnie i przez chwilę przechodzi mi przez myśl: „ O nie, dlaczego mi się nie udało, jestem zazdrosna o tę nagrodę”, to od razu myślę: „Nie, stop, wróć, zajęłam ostatnie miejsce ale byłam na tym festiwalu, miałam okazje zagrać, a inni mogli się w sumie nie dostać i mam inaczej, to mnie od razu uspokaja.

Zazdrość to wstydliwe uczucie, wiem to, bo sama czasem mówię komuś: „Ale ci zazdroszczę” i nie chciałabym, żeby to było odbierane jako zawiść LUB wyznanie, że najchętniej bym życzyła komuś, żebyś złamał nogę i nie pojechał na koncert, o którym ja też marzę. Mówiąc „zazdroszczę, myślę:  „Fajnie, że tam będziesz, też bym chciała, daj mi trochę swoich dobrych emocji”. Marcin Januszkiewicz, z którym obecnie pracujemy nad jedną ciekawą rzeczą, opowiadał mi ostatnio, jak jego znajomy będąc małym dzieckiem wyznał płaczliwie mamie coś w stylu:  „Mamo, nie umiem sobie poradzić z zazdrością. Kiedyś była gwiazdka, dwóch małych chłopców, jeden dostał prezent mniejszy, drugi większy i ten, co dostał mniejszy, zaczerwienił się, widać było, ze coś się z nim zadziało. Powiedział wtedy te słowa i to wydaje mi się takie szczere, dziecięce i idealnie pokazujące, że uczucie zazdrości jest trudne do przyswojenia. Nie umiemy sobie poradzić z zazdrością.

To jest wstydliwe uczucie, ale jaka to ogromna sztuka się do niej przyznać, jak rozczulające jest powiedzenie, ze nie umiemy sobie z nią poradzić. Tego nie trzeba się wstydzić, bo wszyscy czasem to czujemy.

A czego się wstydzisz?

Czasem swojego ciała, i jak palnę głupotę, jak widzę przystojnego chłopaka i chcę do niego zagadać, a język odmawia posłuszeństwa, bardziej się wstydzę siebie swoich zachowań, a nie za kogoś. Jestem osobą, która wszystko zwala na siebie. A potem sobie mówię: „Mery, co ty tak się obwiniasz? Nie wszystko jest twoją winą, nie musisz się wstydzić”.

I już to wiesz?

Na chwilę wiem, pewnie.

Na moim pogrzebie wybrzmi techno, a ja już nie mogę się doczekać, bo wierzę, że od tych dźwięków schudnę jeszcze trochę w grobie. Kreacji nie trzeba wybierać, bo przez dwadzieścia sześć lat skomplementowałam wystarczającą liczbę sukienek i swetrów w czarnym kolorze. Kto w ogóle wymyślił, że do trumny trzeba się ubrać na galowo. Dlaczego nie mogę mieć kabaretek i martensów? Czemu usta muszą być sine. Czy nie mogą na ten ostatni raz zaskoczyć jakimś czerwonym. Najlepiej od Chanel? Może tym, co polecała ostatnio tamta dziewczyna na filmie i tak pięknie prężyła usta…(…). Przemówień nie będzie, sami sobie wyobraźcie. Tacie i Mamie dziękuję. Kłaniam się bardzo nisko, bo umiem. Zawsze byłam bardzo rozciągnięta”.        

Wszystkie cytaty pochodzą z książki Mery Spolsky „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj”.