Go to content

„Dwulatka, którą niosłam przez las, jest w wieku mojego syna”. Reporterka o tym, jak na Podlasiu umierają ludzie

Katarzyna Lazzeri, CNB, TVN24

„Wiedziałam, że w naszych polskich lasach mamy dzisiaj morze Śródziemne. Sytuacja jest o tyle inna, że tu jest dużo zimniej. Natomiast, choć jestem reporterką i biegnąc półtorej godziny przez las, wiedziałam po co biegnę, to i tak ten widok mną wstrząsnął. Nikt chyba nie jest przygotowany na to, żeby w środku Europy, w XXI wieku, trzy godziny drogi od Warszawy, zobaczy leżącą na ziemi kobietę w stanie agonalnym, mężczyznę w ciężkim stanie i dwulatkę bez butów, z lodowatymi i przemoczonymi nogami, bez rękawiczek. Ten moment coś we mnie bezpowrotnie zmienił” mówi Katarzyna Lazzari, reporterka „Czarno na białym”  w TVN24.

O tym miał być reportaż? O tym, jak ludzie tam umierają?

Od dłuższego czasu miałam w sobie dziennikarską potrzebę, żeby zajmować się rzeczami, które z mojej perspektywy są dzisiaj najważniejsze.
Ale pojechałam na Podlasie z niczym, nie znając nikogo, nie mając żadnych kontaktów. Po prostu wspólnie z moim operatorem, Adamem Diehlem, wsiedliśmy do auta. Miałam tylko umówione spotkanie z chłopakiem, który luźno współpracuje z różnymi organizacjami, ale przede wszystkim jest człowiekiem, który mieszka w strefie i na co dzień zajmuje się pomaganiem ludziom, którzy nocują prawie za jego domem, w lasach. Nie obiecał mi wywiadu. Przeciwnie – zapewniał mnie, że się nie nagra. Umówiliśmy się tylko, aby porozmawiać. Dzisiaj na Podlasiu ludzi, którzy pomagają jest niewielu i nie chcą pokazywać swojej twarzy. Jeśli będą na widoku, nie pojadą nawet spokojnie do sklepu po bułki. Być może nie uratują kolejnego dziecka, kobiety, rodziny, bo zawsze będą mieć ogon w postaci straży granicznej. Oni po prostu chcą móc pomagać tym ludziom. Nic więcej.

Co do pomysłu na reportaż, szukałam go. Dzisiaj na granicę jeżdżą wszyscy, każdy chce mieć materiał, ale organizacje są zajęte pomocą. Owszem, gdy ludzie na granicy wykazują chęć kontaktu z mediami, aktywiści to ułatwiają. Dla tych ludzi w lasach ważne jest, żeby mówić o tym, co się dzieje. Wcześniej wielu z nich chciało zostać w Polsce, teraz już nie. Widzą stosunek Polaków do nich, tego nie da się ukryć nawet w koronach drzew. Czasem są kilkanaście razy wypychani, brutalnie traktowani zarówno przez białoruską straż graniczną, jak i naszą – przynajmniej tak wynika z ich świadectw. Kiedy docierają do nich wolontariusze, w przejmujący sposób wręcz błagają, żeby nie wzywać służb. Zdarzają się sytuacje, gdy ci ludzie mają, na przykład, złamaną nogę i aktywiści, którzy nie mają nic wspólnego z medycyną, łączą się z lekarzami przez telefon i nastawiają tym ludziom nogi, żeby mogli iść dalej. A potem zostawiają ich w tym lesie, nie tylko dorosłych, ale też dzieci. Wracają do domu, ale nie potrafią sobie z tym emocjonalnie poradzić. Bo z tymi pozostawianymi osobami często traci się kontakt, mają nagle wyłączone telefony, nikt nie wie, czy się „udało”, czy nie. Wszyscy ludzie, których tam spotkałam, wolontariusze, aktywiści, czy po prostu mieszkańcy Podlasia są w fatalnej kondycji psychicznej. Nie odbyłam ani jednej rozmowy, w której nie byłoby łez.

Jak wyglądały godziny przed tym, zanim dostaliście informacje o dziewczynce i parze w lesie?

Dojechaliśmy do Białegostoku i weszliśmy do knajpy napić się ciepłej herbaty i złapać jakikolwiek zasięg. Na Podlasiu z zasięgiem jest zawsze kłopot, więc żeby dostać wiadomość, musieliśmy znaleźć jakieś miejsce.
Weszliśmy do środka i uderzyło mnie to, że tu się dzieje normalne życie. Ktoś pije wino, śmieje się, ma swój wieczór autorski. I to wszystko godzinę drogi od lasu, gdzie marzną ludzie. Miałam w głowie wiersz Czesława Miłosza „Campo di Fiori”, szczególnie ten fragment o karuzeli. Kojarzy pani?

„Tu na tym właśnie placu
/ Spalono Giordana Bruna/Kat płomień stosu zażegnał/ W kole ciekawej gawiedzi/ A ledwo płomień przygasnął/ Znów pełne były tawerny/Kosze oliwek i cytyn/ Nieśli przekupnie na głowach. Wspomniałem Campo di Fiori/ W Warszawie przy karuzeli, w pogodny wieczór wiosenny/ Przy dźwiękach skocznej muzyki/ Salwy za murem getta/ Głuszyła skoczna muzyka/ I wzlatywały pary/ Wysoko w pogodne drzewo (…)

Ja jednak wtedy myślałem/ O samotności ginących/ O tym, że kiedy Giordano/ Wstępował na rusztowanie/ Nie znalazł w ludzkim języku/ Ani jednego wyrazu/ Aby nim ludzkość pożegnać
Tę ludzkość, która zostaje.”

Taki abstrakt, ludzie umierają z zimna w lasach, a my się bawimy?

Tak, choć w tej knajpie dużo też rozmawiano o uchodźcach. Na scenę wyszedł mężczyzna, który w 1986 roku był w Afganistanie, zadedykował swój utwór wszystkim, którzy znajdują się dziś w pułapce na granicy polsko-białoruskiej, żeby zrobiło im się odrobinę cieplej…
Wtedy pomyślałam, że chciałabym zrobić materiał o Podlasiakach, czyli o ludziach, którzy mieszkają tak blisko granicy życia i śmierci.

Katarzyna Lazzeri, CNB, TVN 24

Ale potem dostała Pani wiadomość od informatora?

O czwartej rano, na jednym z komunikatorów dostałam pinezkę i informację, że w zaznaczonym miejscu jest kobieta w stanie agonalnym z mężczyzną w ciężkim stanie i dwuletnim dzieckiem. Spaliśmy wtedy w hotelu, wiadomość odebrałam o 4.30. To był i tak szarpany sen, cały czas sprawdzałam telefon. Zadzwoniłam do operatora i pięć minut później byliśmy w samochodzie. Przez cały czas nas instruowano, jak mamy dotrzeć do celu, dostaliśmy też kolejną informację, że ludzie z organizacji już tam jadą. Potem kolejną, że szukają we wskazanym miejscu, ale nie znajdują.
Byliśmy jakąś godzinę drogi pieszo od miejsca, w którym trzeba zostawić samochód, bo dalej droga prowadzi przez las. Dwukrotnie zatrzymała nas policja, ostatni raz ostro powiedzieli, że nie możemy dalej jechać, bo to jest trasa prowadząca do strefy. Zostawiliśmy więc samochód kawałek dalej, w krzakach. Zaczęliśmy biec, nie wiem, jak długo biegliśmy, trwało to naprawdę długo. To nie są łatwe tereny, bagniste, biegnie się przez pola kukurydzy, przez które ewidentnie przed nami szły już inne osoby. To był dziwny widok, środek dzikiego lasu, a tu poobgryzane kolby, wydeptane ścieżki, porzucony but, bielizna, kawałek papierka. W pewnym momencie przyszła wiadomość od aktywistów: „Chyba nie zdążyliśmy”, wraz z nią zdjęcie znalezionych, porzuconych ubrań. To mogło świadczyć o tym, że tych ludzi znalazła straż graniczna i znów wypchnęła na Białoruś. Ale biegliśmy dalej, kolejna informacja, kolejna pinezka, że oni jednak są, 600 metrów od pierwotnej lokalizacji. Aktywiści w końcu ich znaleźli.

I potem ten widok. Byli w strasznym stanie. Mężczyzna się trząsł, kobieta wpadała w stany półświadomości. Otwierała oczy, zamykała, oboje prawdopodobnie byli w hipotermii. Choć dziewczynka była bez butów, z przemoczonymi nogami, była w najlepszej formie. Noc spędziła między Syryjczykiem, a nieprzytomną już Syryjką, ogrzali ją własnymi ciałami. Na szczęście miała też ciepłą czapkę.

Ile tam było osób?

Na miejscu, przed nami, było trzech aktywistów. Potem dotarliśmy my. Dowiedzieliśmy się, że przyjedzie karetka z wolontariuszami z grupy „Medycy na granicy”, natomiast miejsce, do którego mogła dojechać karetka, znajdowało się mniej więcej kilometr od nas. Musieliśmy przenieść tych ludzi.
Podzieliśmy się. Dwóch chłopaków wzięło kobietę na ręce, mój operator to nagrywał, ale w niektórych momentach rzucał kamerę na ziemię, żeby pomóc tamtych nieść. Nagle oni opadli z sił, siedzieli na ziemi i jeden z nich mówi: „Zupełnie nie znam technik, jak nieść człowieka przez las”. Do dziś to zdanie mocno siedzi mi w głowie, no bo kto z nas kiedykolwiek uczył się tego, jak nieść człowieka kilometr przez las?
W tym czasie zostałam z jednym z aktywistów, który trzymał dziecko na swoich kolanach, obok niego leżał nieprzytomny Syryjczyk. Czekaliśmy aż tamci wrócą, żeby później do karetki zanieść dziecko i mężczyznę. Nie mogliśmy się ruszać, chłopak, który trzymał na kolanach dziecko był po operacji kręgosłupa, nie mógł dźwigać.

Później ktoś mnie zapytał, co było dla mnie najtrudniejsze. W reportażu jest sporo ujęć, gdy niosę dziewczynkę, a ona przerażona płacze krzycząc „mama, mama”. Teraz wiemy, że to była jej babcia, ale dziewczynka mówiła do niej „mama”. Więc ten moment, gdy dziecko wyło „mama” widząc, jak dwójka ludzi niesie tę mamę nieprzytomną był straszny. A potem inny, gdy kobieta się trzęsła, wydawała z siebie różne dźwięki, w końcu zamilkła, zwisała z pleców aktywisty i zastanawiałam się, czy ona już umarła, a dwulatka, którą niosę właśnie została sierotą, czy ma jeszcze mamę. Po pięciu minutach ta kobieta zwymiotowała, a ja się cieszyłam.

Patrzyłam na to dziecko i byłam w szoku, gorączkowo myślałam, co zrobić. Mam syna w jej wieku, miałam więc naturalny odruch, żeby puścić jej bajkę. Żeby wyrwać ją choć na chwilę z tego, co się dzieje. Z tego lasu, o świcie, gdzie jest tak zimno, gdzie niedawno było jeszcze minus sześć stopni. Puściłam jej arabską bajkę. Najtrudniejszy moment był wtedy, gdy ona oglądając tę bajkę – zaczęła się śmiać. Jak każde, normalne, dwuletnie dziecko, pokazywała paluszkiem na ekran i śmiała się w głos. Aktywista trzyma telefon, ogrzewałam dłońmi jej zziębnięte nogi. Jej chwilowa dziecięca beztroska, jej nieświadomość tak przecież trudnego położenia, była dla mnie trudna do szpiku kości. Jej śmiech, gdy ogląda bajkę będę słyszała jeszcze bardzo długo.

Doszliśmy w końcu do miejsca, gdzie była już para policjantów, kobieta i mężczyzna. Odebrali ode mnie dziewczynkę, pomogli też nieść mężczyznę. Tak dotarliśmy do karetki, na miejscu byli już lekarze wolontariusze, ratownicy medyczni z grupy „Medycy na granicy”. Dowiedzieliśmy się, że mężczyzna jest w stanie ciężkim, kobieta musi być natychmiast hospitalizowana, bo jej stan jest krytyczny, dziecko powinno trafić do szpitala ze względów bardziej społecznych, żeby zostało blisko babci.

Trafili do szpitala w Hajnówce. Kobieta czuje się lepiej, na pewno z tego wyjdzie, ma jeszcze zapalenie płuc, jest słaba. Wczoraj po raz pierwszy zobaczyła się z wnuczką, jak sama mówi – dodało jej to sił do walki. Nie wiemy jeszcze do końca, jaki los czeka tych ludzi, mamy nadzieję, że nie zostaną cofnięci na Białoruś.

Choć ja sama nie wiem, co będzie. Nagrałam rozmowę z lekarką z jednego z podlaskich szpitali. Powiedziała, że dwadzieścia lat pracuje w zawodzie i nigdy nie doświadczyła takich emocji. „Wie pani, ile ja trupów w życiu widziałam? Nigdy to nie robiło na mnie wielkiego wrażenia” mówiła. -„ Czym to się różni od ludzi, którzy przyjeżdżają do was często w agonalnym stanie?” spytałam. – „Tym, że te trupy, które widywałam to był przypadek– ktoś jechał pijany, ktoś w kogoś wjechał, nie dało się nic zrobić, a tutaj możemy pomóc. A ci ludzie umierają w lasach, do których my chodzimy na grzyby, na spacery, w lasach, których teraz nienawidzimy, bo boimy się tam wchodzić, żeby na te trupy nie nadepnąć.
Zresztą, większość lekarzy, z którymi rozmawiałam, a którzy mają bezpośredni kontakt z uchodźcami, którzy trafiają do szpitali prosto z granicy – są w fatalnej kondycji psychicznej.

Nie potrafią w to uwierzyć?

Szumią mi w uszach słowa tej lekarki, że to jest wojna przeciwko ludzkości. Koniec cywilizacji, normalności, że po tym wszystkim już nic nigdy nie będzie takie samo.
Jeden z mieszkańców mówił mi, że w tych lasach nocami niesie się echo wycia dzieci, kobiet, które błagają o pomoc. I oni to słyszą, i mówią, że choć krzyk jest głośny, nie wiadomo, w którym kierunku iść. Kobiety, które krzyczą: błagam, w imieniu boga, pomóżcie nam.

Spodziewała się Pani kiedykolwiek, że będzie w takim miejscu, w takiej sytuacji?

Przymykaliśmy wszyscy oko na to, co się dzieje w Syrii, w Afganistanie, na Morzu Śródziemnym. Jednak to było zawsze gdzieś tam, daleko. Owszem, dotykało nas to, przerażało, ale nie dotyczyło bezpośrednio. A teraz dotyczy. Zawsze interesowała mnie tematyka wojenna, ale nigdy nie przypuszczałam, że będę się znajdowała na zdjęciach, o których będę mogła powiedzieć, że to była kwestia życia i śmierci. Często się ścigamy z czasem, chcemy mieć newsa natomiast to są sytuacje, z którymi wielu reporterów się nigdy nie spotkało. Wszyscy uczymy się tej sytuacji. Zarówno ci, którzy tam są i pomagają, uczą się jak reagować, jak sobie z tym poradzić, jak zadbać w tym wszystkim o siebie, bo przecież jeśli nie zadbamy, nie starczy nam sił, by tam być i by rzetelnie tę wyjątkowo trudną rzeczywistość – opisywać.

Tak samo mocno nie chcę tam już nigdy wracać jak i chcę tam wrócić natychmiast. W zasadzie nie mogę przestać pracować. Miałam mieć kilka dni wolnego po emisji reportażu, ale absolutnie cały dzień byłam na telefonie, zastanawiałam się co ja jako dziennikarz mogę jeszcze zrobić. Jaką historię mogę opowiedzieć, żeby coś zmienić, coś pokazać. Trudno się wyłączyć.

CNB, TVN24

Z kim został Pani dwuletni syn, gdy Pani była tam, na Podlasiu? Myślała Pani o nim, gdy niosła syryjską dwulatkę?

Synka zostawiłam z moimi rodzicami pod Bydgoszczą. Dziś go odbieram, to pierwsze nasze tak długie rozstanie, tydzień. Ta sytuacja była podwójnie trudna dla mnie jako reporterki, ale też dla mamy. Jak niosłam na rękach tę dziewczynkę miałam takie typowe matczyne odruchy: poprawić jej czapkę, zawiązać lepiej szalik. Zastanawiałam się, kiedy to dziecko jadło.
Mężczyzna i kobieta byli ponad dobę bez jedzenia i picia, natomiast w plecaku babci były rzeczy dla dziecka, dwa musy, dwa małe słoiczki z dziecięcym jedzeniem. Nigdzie nie było łyżeczki, zaczęłam zastanawiać się, jak mam nakarmić dziewczynkę, w końcu wlałam mus do nakrętki od butelki. Ale dziewczynka nie chciała jeść, była bardzo zdezorientowana. Czy wpływało na moje zachowanie to, że jestem matką? Nie wiem, każdy człowiek chyba zrobiłby to samo.

 

https://tvn24.pl/go/programy,7/czarno-na-bialym-odcinki,11367/odcinek-1707,S00E1707,612519

Katarzyna Lazzeri, CNB, TVN24