Go to content

Czy dom rodzinny warunkuje jakość życia dorosłego człowieka?

Wiele lat musiałam walczyć sama ze sobą, żeby w końcu przyznać, że mój dom rodzinny był patologiczny. Mimo usilnych starań mamy nie udało się zbudować bezpiecznego i ciepłego ogniska, do którego chce się wracać. 

Przez całe moje dzieciństwo przewijała się praca rodziców. Nie były to jednak takie zwyczajne obowiązki, do których się idzie na 8 godzin i wraca. Ojciec prowadził swoją firmę, mama miała sklep, później opiekowała się starszymi ludźmi, pomagała ojcu prowadzić firmę, a tak naprawdę ogarniała całą dokumentację, była gońcem. Ojciec nigdy nie mówił, ile zarabia pieniędzy, czy je ma, czy nie, ale na fajki i alkohol nigdy nie brakowało.

Mnóstwo alkoholu przelało się przez moje dzieciństwo, w domu unosiły się kłęby dymu. Mama ogarniała wszystko, jak umiała. Mistrzyni kuchni polskiej, trzymania wszystkiego w ryzach, uśmiechania się po nieprzespanej nocy. Ani ja, ani mój brat przez wiele lat nie byliśmy powodem jej niewyspania.

Zazdrościłam koleżankom szczęśliwych rodzin, zainteresowanych ich życiem ojców. Przez wiele lat mój sprawdzał dzień, miesiąc i rok urodzenia swoich dzieci w książeczkowym dowodzie osobistym i dziś zapewne nie pamięta tych ważnych dla rodziców dat. Ja pamiętam, kiedy ojciec się urodził, choć od 4 lat nie utrzymuję z nim kontaktu.

Jako nastolatka wyobrażałam sobie swój przyszły dom, w którym to ja będę szyją. Chciałam, żeby mój mąż był przeciwieństwem ojca. Jednocześnie koleżanki marzyły o młodszym modelu swojego taty. Kilka nieudanych prób i stwierdziłam, że ja jednak męża mieć nie będę. No i spotkałam w końcu TatęM&M.

I kiedy po 10 latach porównuję nasz związek ze związkiem naszych rodziców, to cieszę się, że poszliśmy bardziej w teściów niż w moich rodziców, a najbardziej w indywidualny tryb rozwoju… Niemal wszystko omówiliśmy na początku, poznaliśmy swoje oczekiwania na każdym poziomie i w każdej sferze życia, mówiliśmy, czego się boimy. Udało nam się znaleźć rozwiązania wielu spornych kwestii, w niektórych poszliśmy własnymi drogami, żeby spotkać się ponownie na wspólnym szlaku. Nie zmuszamy się do niczego. Mamy wspólne konto (i ja mam swoje 🙂 ), nie kontrolujemy się i ufamy bezgranicznie. Jesteśmy partnerami w rodzicielstwie. Lubię tę pewność, kiedy wychodzę, zostawiając męża z chorymi dziećmi. Wiem na stop procent, że poda leki, odpowiednie leki, odpowiednie leki odpowiedniemu dziecku. Nie muszę robić listy na zakupy, przypominać, na co syn ma alergię.

Jeśli karma wraca, to moje życie prywatne jest dowodem na to, że jestem całkiem niezłym człowiekiem, może nawet dobrym. Lubię swój dom, jest otwarty dla wszystkich, jak mój rodzinny, lubię gotować i karmić ludzi, jak moja mama, uwielbiam pałętające się po mieszkaniu zwierzęta (mój mąż nie lubi, dlatego obecnie za psa robi odkurzacz automatyczny, za kota zdalnie sterowane zabawki, ale wierzę, że to się zmieni), lubię brak kontroli jednych nad drugimi jak w moim domu rodzinnym. To jedyne elementy, które  odziedziczyłam z radością. Od teściów chętnie przejęłam celebrowane posiłki, wzajemny szacunek, pozostawianie pracy poza mieszkaniem (długo się uczyłam, jak nie obciążać swoimi służbowymi sprawami pozostałych domowników), mądrość mojego teścia, który chłodno ocenia rzeczywistość i umiejętność robienia niczego.

Po 10 latach wspólnego życia z Panem Mężem wiem, że dom rodzinny ma ogromne znaczenie w budowaniu własnej rodziny, ale dzieciństwo i jego jakość nie jest jedynym warunkiem szczęścia w dorosłym życiu. Nie wiem, czy zmieniłabym swoje najmłodsze lata na inne, dom na inny… chyba nie… to spowodowało, że dziś jestem silna, bardzo odporna na krytykę i wiem, kiedy zasygnalizować, a nawet powiedzieć wprost, że czegoś sobie nie życzę, kulturalnie (jak teść) i mniej kulturalnie (jak ojciec).

 

Zajrzyj na mój profil na Facebooku i zostaw ślad po sobie. Jeśli się ze mną nie zgadzasz, też zajrzyj 😉