Go to content

„Najbardziej bałem się, że już zawsze będę nikim. Facet musi mieć pracę. Przed załamaniem uratowała mnie żona”

Fot. iStock / OcusFocus

Na początku zadziwiła mnie cisza. Że jest głośna. Taki dom, na przykład. Słyszałaś kiedyś jak on hałasuje? Deski na strychu skrzypią, woda w rurach bulgocze, piec stęka, a lodówka… Lodówka to kakofonia dźwięków. Siedziałem na kanapie i zatykałem uszy. Dom mnie atakował. Człowiek bez roboty staje się dziwny.

„Bardzo mi przykro, musimy się rozstać. Naprawdę doceniamy pana wkład w firmę…

To zupełnie jak w amerykańskim firmie. Przychodzisz do pracy, proszą cię do pokoju. Na stole leżą tylko dwie odwrócone karki. Tylko, że zamiast pani od HR obok mojego szefa siedziała pani prawnik. Dobrą miałem umowę. Ale jak chcesz kogoś zwolnić, zawsze znajdzie się powód. Sam zwalniałem, wiem jak to działa.

Czułem, że coś nie gra. Korporacja duża, międzynarodowa, jedna z większych w Polsce. Cały czas zmiany, ciśnienie, rozliczenia, podnoszenie poprzeczki, cele, budżety do zrealizowania coraz bardziej kosmiczne. Patologia, na rynku kryzys, a oni cisną i cisną. „Może nową planetę odkryjemy? Mniej więcej taki sam wysiłek będziemy musieli w to włożyć?” rzuciłem kiedyś przy prezesie.

Już wtedy miałem straszny wkurw.

Jest taka różnica między młodymi (tymi w takcie studiów i zaraz po), a starszymi (przed czterdziestką). Ci pierwsi zrobią wszystko. Za 3 –4 brutto zrobią ci każdy wynik i przy okazji przegryzą aortę. No i nie muszą spać.

Człowiek przed czterdziestką zaczyna myśleć o życiu: ile godzin spędzam w firmie? Ile robię w domu? Co to jest wolność? Czy jeszcze ją pamiętam?

Żonie mówiłem: „Chciałbym wybudować chatę w Bieszczadach”. Złościła się. Dzieci muszą do szkoły, ona nie będzie mieszkać tak daleko. A nie chodziło nawet o te Bieszczady, chodziło o wizję wolności. Poranki, góry, przyroda.

Wolnych poranków nie miałem od lat, najbardziej znałem zapach klimatyzacji. Tak, sport pomaga. Ale nie załatwi wszystkiego. Marzyłem o wolności. Że o 8.40 nie będę stał wściekły w korku, tylko wypiję kawę patrząc na góry.

Ale jednak byłem w szoku, że mnie zwolnili. Głupi kut*s, mój szef. Zjadł i wypluł. Ileś lat odbierałem pochwały, a potem idziesz z tą kartką, skrzynka mailowa wyłączona,pracownicy patrzą ze współczuciem. Nienawidzę współczucia. Kojarzy mi się z litością.

Ale pomyślałem: „olać”.

„Rany, jak to? Boże, jak my damy radę. Po co kupowaliśmy tak duży dom!”

Gdy jesteś pracoholikiem, facetem, który głównie zarabia na dom, czujesz cholerną odpowiedzialność. To jest tak jakby ci położyć na plecach wielki ciężar i kazać nosić. Śniły mi się budżety, zebrania, szkolenia. Byliśmy z żoną w pętli. Oboje dobrze zarabialiśmy, pomagaliśmy rodzicom, rodzeństwu, kupiliśmy dom. Kredyt we frankach. Gdy to zrobiliśmy mówiło się, że frank to najbezpieczniejsza waluta. Kredyt nisko oprocentowany, wiadomo. Ale i tak odkładałem część pieniędzy. Ojciec był hazardzistą. Jedyne czego w życiu się boję to braku oszczędności.

Ale i tak, okazało się, w jakimś sensie hazardzistą byłem. Trzeba być porypanym, żeby wierzyć, że wiecznie będzie się zarabiać 16 tysięcy netto, mieć służbowy samochód, karnety na siłownię, i pakiet zdrowotny dla całej rodziny.

Żona lubi czuć się bezpieczna. Z jednej strony złościła się, że dużo pracuje, z drugiej nie znała mnie innego. „Kocham twoją ambicję, pasję” powtarza. Nie winię jej. Jej ojciec z kolei chlał. Szukała we mnie odpowiedzialności, a ja jej chciałem to dać.

„Musisz być odpowiedzialny, inaczej skończysz jak ojciec”

To było jakoś w liceum. Poszedłem na wagary, podrobiliśmy z kumplem podpisy na usprawiedliwieniu, sprawa się wydała. Matka wróciła z zebrania. Stanęła w drzwiach pokoju. Wyglądała tak krucho, była przygnębiona. „Zawiodłeś mnie” powiedziała. Nic więcej. Zemdliło mnie. Nie chciałem być jak mój ojciec. Zawodzić.

Znów czułem, że zawiodłem. Żona siedziała z kartką, zaczęła przeliczać na czym musimy oszczędzać, dostała histerii. Była w tym nieracjonalna i nieobliczalna. Była zła. „Będzie dobrze” mówiła.

A potem wpadała do domu i rozliczała mnie z tego co zrobiłem. Nie posprzątane, nie pozmywane. „Co ty, k…, robiłeś?”

Nic nie robiłem. Siedziałem na kanapie. Na niej toczyło się moje życie. Na początku odbierałem i wysyłałem maile, wiadomości na Facebooku, pocieszenia od znajomych, obietnice, że zaraz coś dla mnie znajdą, z kimś mnie umówią. Nic.

Wysłałem 200 CV, na większość ofert nikt nie odpowiedział. Na kilku spotkaniach usłyszałem, że mam za wysokie kwalifikacje, na kilku innych za masę obowiązków zaproponowano mi taką stawkę, że po prostu odpadłem. „Co to, k…, za czasy?!” mówiłem żonie.

„Dajesz stary radę?”

Kiedyś lubiłem maj. Zapowiedź lata, długie wieczory. Spędzałem go aktywnie. Przebierałem się jeszcze w biurze, i pędziłem na rower albo siłownię. Czasem po prostu biegiem wracałem do domu. W zdrowym ciele zdrowy duch. Tak, gdy urodzili się moi synowie też aktywnie spędzałem wieczór. Wystarczyła godzina. Z potem wypływały emocje. Pierwsze kroki to była furia. Ci ludzie durni, klienci, korki, wrzeszczące dzieci w domu. Kochałem je, ale czasem się tego nie dało znieść. Żona też zatykała uszy. Gdy wracałem z biegania, prysznic i stawałem się ojcem idealnym. Noszenie, masowanie brzuszków, bujanie, śpiewanie. Miałem luz.

Po trzech miesiącach bez pracy nie byłem w stanie się ruszyć. Nie miałem sił. Przerzucałem tylko kanały, odkryłem w internecie dobre seriale. Dzień mylił mi się z nocą, w nocy oglądałem, rano odwoziłem synów do przedszkola, i kładłem się spać. Wstawałem, szedłem po nich.

Przestałem wychodzić do znajomych. Ludzie, przepraszam, ale naprawdę pier**lą na spotkaniach o głupotach. Kto jaki biznes robi, z kim, ile zarobił, jakie ma plany. Zachwyty robotą albo narzekanie na robotę. Jeszcze pier**lą o dzieciach czasem. Jak ludzie w zasadzie ze sobą wytrzymują? Tego się nie da znieść. Po kilku piwach było to znieść łatwiej, ale ja za alkoholem nie przepadam. Męczyłem się.

Tak, wiem, kiedyś byłem taki sam. Szczur w labiryncie, korpoczłowiek, człowiek uwikłany w system. Wylądowałem jednak na planecie bezrobocie. Mówienie o tym było ponad moje siły, pytania, rady, przyjacielskie kuksańce. I oczywiście te wszystkie obietnice.

Po co człowiekowi praca? Żeby nie umrzeć, nie zwariować. Bez niej nagle okazuje się, że możesz być nikim.

Czułem się nikim. Podziwiałem żonę. Była kimś.

„Zaopiekuj się dziećmi, to też może być fajne”

Podziwiam kobiety. I nie dziwię się, że niektóre wpadają w depresję. Czują się nikim, tęsknią za pracą, chcą zmiany, tyją z nudów i frustracji.

Od siedzenia w domu przytyłem 10 kg. Tęskniłem za adrenaliną, koncepcyjnym myśleniem, nawet wkurw**niem, że mam dużo. Miałem dzieci. Nie ogarniałem tego wrzasku, krzyków, próśb o zabawę.

Bawiłem się, ale byłem daleko.

Najbardziej bałem się, że już zawsze będę nikim. Tak to odbierałem. Facet musi mieć pracę, bo jest kimś.

Cele musi mieć. Ambicje. Co to jest za facet bez ambicji? Wciąż miałem ambicję. Nie miałem mocy.

Z gówna wydobył mnie kumpel, po którym nigdy bym się nie spodziewał. Zaproponował współpracę przy ogromnym projekcie.

Z gówna wyciągnęła mnie żona. Swoją siłą, mocą i uczuciem.

Zbieram się bardzo powoli. Bezrobocie to lęk przed ludźmi. Wyjście do centrum handlowego staje się wyzwaniem. Centrum wszechświata to jest kanapa, wyprawa to przedszkole.

Chciałbym powiedzieć wszystkim, którzy mnie wtedy olali, że to jednak słabe jest. Że najmilsi jesteście jak coś chcecie, jak może ktoś wam coś załatwić. Kolacyjki, obiadki i lizanie dupeczki. Tracisz władzę, zostaje nikt. Garstka.

Serio, słabe to czasy…. Ale o tym się może przekonać tylko ktoś, kto nie ma innym nic do zaoferowania.