Moja znajoma namiętnie ogląda w telewizji tylko jeden program. Ten, w którym uczestnicy zostali połączeni w pary przez grupę specjalistów. Pełni nadziei, że właśnie za chwilę spotykają miłość swojego życia widzą się pierwszy raz na ślubnym kobiercu i… biorą ślub. Na serio. Zupełnie się nie znają, nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawiali, a teraz mają żyć jak mąż i żona. Od „już”. Taki eksperyment. Nowatorskie podejście (choć z zachowaniem polskiej tradycji). Ale czy na pewno?
W głowie robię szybki przegląd doświadczeń życiowych moich koleżanek i swoich własnych też. Wiele z nich (moich znajomych) jest właśnie na etapie: „Jezus Maria, żyłam z nim tyle lat, a nie wiedziałam jaki jest naprawdę, nie znałam go”. Albo: „Gdybym wiedziała, że on taki jest, nigdy bym za niego nie wyszła za mąż”. No i klasycznie: „Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że on taki jest?”. A oznacza to właściwie, że „ślub w ciemno” brała większość z nas. Albo nie zdążyłyśmy naprawę dobrze poznać mężczyzny, z którym związałyśmy nasze życie „na dobre i na złe” albo byłyśmy tak zakochane, że żadne logiczne argumenty bliskich osób, które „widziały więcej” do nas nie dochodziły. Eh, miłość. Naprawdę da się nią wszystko wytłumaczyć?
Bo jak to się dzieje, że facet, z którym spędziłaś kilka wiosen, z którego rodzicami siedziałaś nieraz przy niedzielnym obiedzie, że mężczyzna, z którym masz wspólnych znajomych, ba! Z którym masz wspólne dzieci! No więc, że ten mężczyzna, z dnia na dzień oświadcza ci na przykład, że właściwie to on był z tobą nieszczęśliwy, że go ograniczasz, związek go w ogóle ogranicza, unieszczęśliwia go to wszystko i właśnie ma depresję, więc on sobie już pójdzie. Dzieci możesz zatrzymać.
Co sobie pomyślisz? Że, cholera jasna, naprawdę świetnie udawał? Oskarowo po prostu? Że jeszcze dwa tygodnie temu z zapałem opowiadał twojemu ojcu o swojej nowej pracy, dzięki której stać was będzie na większe mieszkanie i te fajne wakacje, o których marzyliście? A teraz co? Rozchorował się na głowę? Ma chwilowy kryzys z przepracowania? Można mu jakoś pomóc?
Kiedy okazuje się, że kryzys jest koleżanką z liceum, którą twój mąż spotkał przypadkiem pod centrum handlowym pół roku temu, oczy wychodzą ci z orbit. Jasne, jesteś nieszczęśliwa i wściekła, ale przede wszystkim jesteś ZDZIWIONA. Bo myślałaś, że go znasz, a tu taki klops.
Albo taki facet, na którego źle działa papierek? To znaczy, on bardzo chce wziąć z tobą ślub, marzy o tym, najchętniej ożeniłby się z tobą już zaraz. Ty, niestety, jesteś tym zachwycona. No to wychodzisz w tym zachwycie za niego za mąż, chociaż nigdy nie byłaś jakąś zwolenniczką ślubów. A kiedy on już jest twoim mężem przechodzi metamorfozę. Zamienia się w kogoś, kto nie ma dla ciebie ani grama szacunku. Sprawia, że na kilka długich lat stajesz się kimś innym. Taka jesteś zdziwiona, że grasz w tę jego grę. Wciągasz się w to, a nawet zaczynasz wierzyć, że wszystko jest w porządku. Z tego małżeńskiego i osobistego dramatu wychodzisz w końcu, poraniona, niepewna siebie, ale szczęśliwa, że to już koniec. I nieustannie zaskoczona, że się w ogóle znalazłaś w tym punkcie.
Jasne, że nie chcę tym tekstem wam powiedzieć: „zgłaszajcie się masowo do programu, w którym ktoś mądrzejszy od nas wybierze nam partnera, może tym razem się uda, skoro same nie potrafimy”… Ja właśnie chciałam o tym, że miłość to poważna sprawa. Znacznie poważniejsza niż ta biała sukienka, którą zakładasz na kilka godzin. O wiele mniej błaha niż wybór weselnego menu. Miłość szczęśliwa, dobry związek to eksperyment na naszym życiu i na naszym sercu. Bo pozwalamy drugiej osobie wejść w naszą intymność, codzienność, nasze „ja”. A ślub w ciemno, choć się zdarza, to zły kierunek.
Podobno telewizja szykuje nowy program. Taki, w którym uczestniczki będą zachodzić w ciążę z nieznajomym. I właściwie, to też już było, prawda?