Obiecałam sobie już dawno, że nic złego nie powiem o lekarzach. Nie zazdroszczę im sytuacji z Narodowym Funduszem Zdrowia. Nie zazdroszczę też fajnych samochodów, pięknych domów i wakacji za granicą. Gdybym zazdrościła, to znaczyłoby, że wybrałam zły zawód i też powinnam ukończyć Akademię Medyczną.
Mam dobrego znajomego, który kończył studia medyczne. Mega zdolny, z pasją. Mam też znajomą, która kiedyś pomiędzy zdjęciami swoich dzieci przerzucała zdjęcia z operacji zakrywając ekran i przepraszając. Widać było po niej, że jest we właściwym zawodowo miejscu.
Był też taki lekarz, który wiele lat temu nie poszedł na skróty. Zlecił wiele badań i konsultację z doświadczoną panią doktor, która podziwiała jego zaangażowanie. Kila lat później ten sam lekarz wybrał jednak drogę na skróty, w zupełnie innym przypadku…
Rozmawiałam ze znajomym ginekologiem. – Nie współpracuję z NFZ, bo to mija się kompletnie z celem. Taka sytuacja: mam pacjentkę w ciąży. Zlecam jej badania, okazuje się, że ma problem z tarczycą, musi trafić do endokrynologa, bo tylko on może wypisać jej receptę. Nie mogę tego zrobić ja, bo NFZ nie zwróci mi kasy. Ona w 12. tygodniu ciąży, wizyta u endokrynologa za pół roku. Paranoja? Przychodzi do mnie pacjentka z infekcją układu moczowego, leczymy. Po półtora roku przychodzi ponownie z tą samą infekcją, która przecież kobietom przytrafia się dość często. Leczę ją, po czym otrzymuję z NFZ informację, że nie dostanę pieniędzy za tę pacjentkę, bo to jest kontynuacja leczenia sprzed półtora roku. Przecież ręce opadają. Mógłbym przykładów mnożyć. Teraz przyjmuję tylko prywatnie.
Sama bardzo rzadko korzystam z naszej służby zdrowia. Dwie ciąże, porody. Rozcięte głowy dzieci i jedno wycięcie migdałów. Zawsze z pełnym zrozumieniem dla lekarzy i w ogóle służby szpitalnej. W końcu wśród swoich koleżanek mam pielęgniarki, położone. Wiem, że nie jest im lekko. Jednak żadna z nich utyskując na wiele trudności związanych z wykonywaniem tego zawodu, nigdy nie powiedziała, że chciałaby się przekwalifikować. Wręcz przeciwnie, bardzo lubią to, co robią.
Taka sytuacja. Mecz siatkówki, nagle pod koniec kontuzja. Coś z łydką – naciągnięty, naderwany mięsień. Decyzja: jedziemy na pogotowie. Wózek dostaliśmy. To już było coś, bo targać wielkiego faceta na ramieniu lekko nie jest. Korytarz. Krzesła. Przypomniało mi się, jak śmiałam się z określenia „straszny szpital”, przecież szpital już w samej nazwie jest straszny. Wyszliśmy ze wstępną diagnozą od anestezjologa – akurat lekarz z taką specjalnością przyjmował i skierowaniem do ortopedy. Weekend z nogą jak bania, kulami i zimnymi okładami. A dzisiaj zderzenie z polską służbą zdrowia. Brak dostępu do ortopedy. Najbliższe wolne terminy, nawet prywatnie, za trzy tygodnie. Wrzucone z wściekłością kule do samochodu mówiły wszystko. Sfrustrowany lekarz mruczący coś pod nosem i z łaską wskazujący termin wizyty za tydzień.
I wylało mi się dziś. Lekarz na pogotowiu, gdzie trafiają ludzie z nagłymi przypadkami – złamaniami, zawałem serca, rozcięciami, poparzeniami – anestezjolog. Z całym szacunkiem dla niego, tylko co on robi, kiedy przywiozą mu kogoś ze złamaną nogą. Znajomemu nie włożył nawet w gips, bo stwierdził, ze złamania nie ma. Co, gdy trafiam z dzieckiem z rozciętą głową – do kości? Czekam aż ściągną mi chirurga, a w tym czasie dziecko słabnie od utraty krwi i cierpi. W poczekalni siada mężczyzna – po dwóch zawałach, a obok niego przechodzą lekarze ze słowami „Proszę czekać”. Gość wymiotuje, ciężko oddycha. A że pije? Co z tego w tym momencie? Może ma zawał. Obok siedzi jego córka, a oni traktują go jak intruza, który zakłócił wieczorny dyżur. Bo jak cuchnie alkoholem, to może czekać?
Czy naprawdę tak trudno być dla siebie zwyczajnie milszym. Czy lekarze są wyzuci z empatii, z uśmiechu. Czy nie potrafią powiedzieć: „Proszę czekać” w taki sposób, że aż czekać się chce, że zrozumiem, że nie ma innego wyjścia, że oni uwikłani w odgórne przepisy nic więcej na tę chwilę nie mogą? Czy dzisiaj lekarz zamiast rzucać pretensjami nie mógł powiedzieć: „Niech pan pokaże, zerknę, a w przyszły poniedziałek wypiszę co trzeba”? Nikogo w poczekalni nie było…
I nie, nie mam pretensji do lekarzy, że nie mogą. Mam pretensję, że nie chcą. Że nie okazują zrozumienia traktując nie rzadko pacjenta jako zło konieczne. Na zasadzie: swoje trzeba odbębnić. Byle szybko. Chirurg w przychodni: ośmiu pacjentów w pół godziny.
I tak bardzo szkoda mi lekarzy z powołaniem i pasją. Szkoda pacjentów, którzy na nich nie trafią. Jest we mnie dużo goryczy, bo ktoś w kogo ręce oddaję to co dla mnie najcenniejsze, nie widzi mnie. Widzi kolejny punkt w NFZ, malejący limit. A może gdyby lekarze zbuntowali się przeciwko tej bezdusznej biurokracji (tak jak znajomy ginekolog), gdzie pacjent jest na ostatnim miejscu, gdzie lekarze traktowani są jak wyrobnicy, to coś by się zmieniło? Nie wiem, gdybam sobie gdzieś w kosmos licząc na to, że w przyszły poniedziałek pan ortopeda nie wyleje znowu swojego jadu, tylko zachowa się profesjonalnie. Ja będę miła. On niech będzie chociaż profesjonalny.