Miłość powinna być po prostu. Za nic, tylko za wszystko (na zawsze). Bez wyjątków, brzydszych czy ładniejszych oczu, gorszych czy lepszych dni. Powinna być taka, żebym nie musiała nigdy siedzieć, tak jak teraz i pisać do Ciebie. Żadna z nas nie powinna, a tak często nadal to robi. Piszę list pożegnalny, gdy spakowana walizka już dawno w progu. Gdy za drzwiami, czeka ktoś inny. Gdy odchodzisz, żeby już nigdy nie wrócić. Nie oglądać się za siebie. Bo widzisz mój mężu, w naszym życiu, to właśnie tych nas zabrakło. Tego, że razem i we wspólnym kierunku. A nie na osobnych okrętach. Na ciągłym polu bitwy.
Bo od początku nie taka byłam. Od pierwszych dni, bo kiedy to stwierdziłeś, że chyba wolisz blondynki? Miesiąc z kawałkiem po ślubie. Tak, ja to pamiętam. Jak każdą inną, która dla mnie była zbyt długą, koszmarną nocą. Zbyt długo pozwalałam Ci wracać. Zbyt długo czekałam, by odejść.
Zwyczajnie też było. Przecież nie powiem, że mnie krzywdziłeś, że zdobiłeś moje ciało siniakami. Czasem poniżyłeś, raz chyba szarpnąłeś. Nic takiego, Twoją manię wyższości na wystawnych bankietach, zagryzałam oliwką. I zalewałam morzem martini. Potem chociaż mogłeś warczeć, przez pół nocy i trzy kolejne dni, jakiego to wstydu Ci narobiłam. Bo upiłam się do granic i chciałam tańczyć. Nie z przystojnym kelnerem, czy mężem znajomej. Tylko z tobą, bo alkohol mnie rozmiękczył, sprawił, że uwierzyłam. Że mnie widzisz i dostrzegasz, że wiesz, kim jestem, że czujesz, jak nadal Cię kocham.
A przecież widziałam. Jak patrzyłeś na nią, na kolejną inną i lepszą. I wiedziałam, że za chwilę znowu zaczniesz dziwnie znikać i ciągle pilnie wyjeżdżać. W powietrzu już unosiła się woń cudzych perfum. Tych samych, które usiłowałam sprać z kolejnej twojej koszuli. I wizja samotnych i zimnych jak lód dni i nocy. Kiedy pod przykrywką praca i delegacja, spała ona. Długonoga, młodsza, ładniejsza. Też myślała, że na zawsze, a była jak poprzedniczki. Na chwilę. Intensywną, ale krótką.
Czasem żal mi ich było, bo przecież rozumiałam. Nikt mnie tak nigdy nie oszukał, jak ty. I ich też.
Najgorsze nie było czekanie. Zawsze wracałeś z podkulonym ogonem. Jak pies, co zerwał się ze smyczy i mocno nabroił. Tylko, że ciebie nikt nie więził, nie trzymał.
Nie miałam kiedy, bo szybko zacząłeś. Nie wiem nawet, czy cię znam, czy coś o sobie wiemy. Najgorsze było cię prosić. O choć trochę ciepła i czułości. O zwykły gest, złapanie za dłoń. Przecież dbałam o siebie, nie raz powtarzałeś, że podobam się twoim kolegom. Szkoda, że nie tobie. Dla mnie zawsze byłeś tylko ty.
Miłość jest wtedy, gdy to działa w obie strony. Miłość jest wtedy, gdy jest szacunek i zaufanie. Gdy trochę zazdrości godzi małżonków namiętnym uściskiem. A nie znikaniem, w ramionach obcej osoby.
Miłość nie może żądać i oczekiwać, ale nie może też żebrać. Ciągle czekać, na choć jeden ludzki odruch. Pozwalać się gnoić i niszczyć. Upokarzać i skazywać na cierpienie.
I nie można nią szastać, odchodzić i wracać. Bo wtedy umiera. Tak jak ja zastygłam. I gdy w końcu ruszyłam, złapałam oddech a serce wyrównało rytm, to już nie dla ciebie. I nieważne dla kogo, ważne że nareszcie.
Nie jest mi żal, bo i czego. Tych lat razem a osobno i dni, w których byłam żoną bez męża? Ciebie mi żal, bo już chyba dawno nie patrzyłeś w lustro. Zgorzkniałość maluje twoją zmęczoną twarz, lata zostawiają ślad. Jesteś coraz bardziej żałosny i coraz mniej, przez te inne, pożądany. Chyba, że jednak masz jakieś sumienie i ono ci w oczy spojrzeć nie daje. Dziś ja jestem tą, która ostatnia zamyka drzwi. I wyrzucam klucz, bo aż tak nie chcę tu wracać.
Chcę tylko iść i ją spotkać. Bo z całych sił wierzę, że istnieje, taka prawdziwa i dobra. Silna i bezpieczna. Ta bez granic, do utraty tchu. I ta, której nie rozdzieli żadna zmarszczka i czas. Ta piękna, której ty, nigdy nie potrafiłeś mi dać.
Ta miłość, taka zwykła.