Ukochana Marianno, żono moja,
Patrzę na Twoje siwe włosy, dotykam pergaminowej skóry i myślę o tym, jak bardzo kocham nasze życie. Wszystkie poranki i noce, każdą kłótnię która niosła Twój głos aż do nieba i łzy, gdy przynosiłem Ci polne kwiaty i przepraszałem. Pamiętam, z jakim podziwem patrzyłem na Ciebie, gdy w bólu i męczarniach, rodziłaś nasze dzieci, jak je pielęgnowałaś mimo zmęczenia, jak śpiewałaś im kołysanki, by miały dobre sny. I gdy na tańce Cię zabierałem i zrzucałaś z nóg buty, a Twoje bose, piękne stopy wirowały nad ziemią. I miłość naszą spowitą nocą, gdy tylko my byliśmy i gwiazdy zaglądające przez okno. I gdy poprosiłem Cie o rękę i oboje płakaliśmy, już wtedy szepcząc sobie przysięgę – I nie opuszczę Cię, aż do śmierci. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że rozdzieli nas nie śmierć, a niepamięć. Diagnoza, która złamała nasze serca, która powoli zabiera mi Ciebie ukochana. Bo od dwóch lat przyszło nam dzielić los nasz, jeszcze z kimś. Z chorobą Alzheimera, która karmi się Twoimi wspomnieniami, zabiera je i już nie oddaje. Ale miłości mej do Ciebie, nie jest w stanie zniszczyć. Bo ja pamiętam wszystko, co Ty kochana zapominasz.
Zrozumiałem niedawno, że nie oddalasz się ode mnie, tylko od samej siebie. Patrzysz w lustro i dziwisz się głośno, kim jest kobieta, która na Ciebie patrzy. Pytasz mnie o to, a ja cierpliwie odpowiadam, jak Ci na imię, jaką zupę lubisz najbardziej, jakiego koloru nie znosisz, bo twierdzisz, że biały niesie zimę. A Ty tak kochasz gdy jest ciepło. I uśmiechasz się wtedy, bo nie rozumiesz czym jest słońce, widzisz je, ale już nie potrafisz nazwać. Oglądamy razem stare rodzinne albumy, a Ty o naszych córkach mówisz, że przepiękne dziewczynki, że pewnie jakaś mama jest szczęśliwa, że je ma. Opowiadam Ci wtedy, że to nasze dzieci, że jesteś najlepszą matką na tej ziemi, że bardzo Cię wszyscy kochamy. I słyszę – Pan jest taki miły, ale niestety z kimś mnie pan pomylił. I szklą mi się wtedy oczy, zaczynają drżeć zmęczone dłonie, a Ty pytasz z troską czy źle się czuję, czy zadzwonić po moją żonę. A przecież to Ty nią jesteś Marianno, choć nie pamiętasz, choć boisz się gdy próbuję Cię objąć. Jesteś jak małe dziecko, niezdarna, wszystkiego ciekawa. Pytasz o nazwy przedmiotów, żeby za chwilę o tym zapomnieć. I znowu zastanawiać, jak się nazywa lampa, którą zapalam Ci przed snem, bo boisz się ciemności. Powiedziałaś kiedyś, że się w niej gubisz, że nie możesz w tym mroku, znaleźć drogi do przeszłości. Bo niby wiesz, że żyjesz, ale nie wiesz że życiem moim jesteś. I, że ja byłem Twoim.
Mówią, że niektóre wspomnienia, tak jak zagubione przedmioty, przynoszą ulgę, gdy nie możemy ich odzyskać. Bo były bolesne, niepotrzebne, bo nas zawodziły. Patrzę na Ciebie i cieszę się, że nie musisz pamiętać moich złych słów, wypowiedzianych bezmyślnie, w zdenerwowaniu. Że nie musisz zadręczać się obrazami ze szpitala, gdy w rozpaczy błagałaś o zdrowie, dla naszej chorej córki. Że nie musisz budzić się w nocy z krzykiem, bo zła noc przyniosła sen, o naszym wypadku kilkanaście lat temu. Gdy patrzyłaś przerażona, na moją zakrwawioną twarz i prosiłaś, żebym Cię nie zostawiał. Cieszę się i nienawidzę jednocześnie, bo wraz z tymi złymi, zniknęły wszystkie inne nasze, wspólne chwile. I już nie cieszysz się o poranku, gdy wchodzę do sypialni i pytam, czy Ci czegoś nie potrzeba. Krzyczysz i płaczesz, opętana przez strach, przed nieznanym. Myślisz, że jestem kimś obcym, każesz mi wyjść, grozisz, że zadzwonisz po swojego męża. I zachłystując się własnymi łzami, wołasz w nicość moje imię i trzęsąc się cała dziwisz, dlaczego nie ma mnie obok. A ja jestem, stoję tak blisko Ciebie i nie mogę dotknąć, żeby Cie uspokoić, bo już od tak dawna mnie nie poznajesz. Czasem myślisz, że jestem pielęgniarzem, czasem, że naszym ogrodnikiem, który zmarł w ubiegłą wiosnę. Czasem pytasz naiwnie, co chcę Ci sprzedać, biorąc mnie za uroczego akwizytora. A ja nic nie mam dla Ciebie kochana. Prócz cierpliwości, miłości i wiary, że jeszcze choć raz doczekam, że wtulisz się we mnie. Że zwrócisz się do mnie świadomie moim imieniem, że pójdziemy na spacer, i odpowiesz, że też mnie kochasz.
Wiesz Marianno, to nie jest Twoja wina. To, że czasem nie wytrzymuję i zostawiam Cię z opiekunką na chwilę, też nie. Nie chcę płakać przy Tobie, martwić Cię i tłumaczyć, że to łzy bezsilności. Bo jak mam przypomnieć Ci, że nadchodzi kolejna gwiazdka, że zawsze piekłaś nam wtedy makowca, że roniłaś łzę wzruszenia przy wigilijnym stole. Bo tak cieszyło Cię, że znowu jesteśmy wszyscy razem, w komplecie. Bo w te święta, choć wszystkie krzesła będą zajęte, nie będzie najważniejszej dla mnie i naszych dzieci osoby. Ciebie nie będzie, moja ukochana żono, bo znowu do naszej córki będziesz mówiła „pani”. A wnuków pytała, gdzie mieszkają i dlaczego nie spędzają tego najpiękniejszego w roku dnia, ze swoja rodziną. Będziesz patrzeć smutno przed siebie, błądząc myślami po swoim pustym świecie i szukając, choć jednego momentu. Choć skrawka, ułamka sekundy, który pozwoli Ci przypomnieć sobie, że to Ty jesteś jej częścią. Rodziny, która cały czas czeka na Twój powrót. Choć wie, że to podróż w jedną stronę, że zagubiłaś się i już nie znajdziesz drogi do domu. Znowu będę musiał uspokajać, naszego wnuka, który patrząc w niebo, cichutko będzie prosił, żeby babcia go rozpoznała i wzięła na kolana, jak kiedyś. To wszystko takie trudne kochana, tak ciężkie do zniesienia, do udźwignięcia. I tylko to uczucie we mnie do Ciebie, daje mi siłę i nie pozwala przestawać ufać. Że gdzieś tam w głębi serca, wiesz kim jestem.
I piszę dziś ten list. I przeczytam Ci go przed snem, a Ty się uśmiechniesz i powiesz, że piękny. Dodasz, że miłość jest jak powietrze, że jest potrzebna każdemu. Że Ty tez kiedyś taką przeżyjesz, i że to straszne, że tak muszę cierpieć i patrzeć na to, że moją żonę zabiera choroba. I nawet mnie pogłaszczesz, dotkniesz swoją dłonią mojej twarzy, a ja w swoim cierpieniu choć na chwilę, będę znowu szczęśliwy. Bo znów jak kiedyś, poczuję się Twoim mężem. I w duchu będę powtarzał, przysięgę naszą małżeńską sprzed lat. Przez okrutny czas tylko, zmienioną i brzmiącą – I nie opuszczę Cię, aż do zapomnienia.