Nie cierpię poniedziałków. Co więcej wkurzają mnie niemiłosiernie, jakbyśmy nowego tygodnia nie mogli rozpoczynać od na przykład środy. O ile przyjemniej by było. Weekend za nami. Odpoczynek po weekendzie zasłużony i w środę z trzeźwym u wypoczętym umysłem można ruszyć w nowe.
Ale ktoś postanowił się nad nami poznęcać i wymyśli, że to właśnie poniedziałek będzie tym dniem, którego najbardziej nie będziemy lubić, który stanie się tematem drwin i niewybrednych żartów, ba – nawet tekstów piosenek.
Ale gdyby tak zastanowić się dłużej, to czymże ten poniedziałek zasłużył sobie na miano najgorszego dnia w tygodniu u większości społeczeństwa. Pomyślmy.
Szaro-buro – nienawidzę. Jestem w stanie przełknąć poniedziałki, kiedy słońce wschodzi przed 5:00 rano, ptaki śpiewają i jakoś tak raźniej wejść poniedziałkowe tryby. Ale kiedy dzwoni budzik, a na dworze jeszcze ciemni, kiedy wystawienie stopy spod kołdry nie ma nic wspólnego z przyjemnością, to cóż… Kto by nie został w łóżku na resztę dnia, ba nawet na dwa dni, co by odespać nocne oglądanie filmów, imprezowanie, albo ząbkowanie dzieci.
Pierwsza myśl jaka mnie dotyka w poniedziałek to: „Matko, dlaczego to nie niedziela. Dlaczego dni wolne i miłe tak szybko się kończą, a my zostajemy wciągnięci w rozgrywkę między pracą, placówkami dzieci a zakupami, obiadami i marudzącymi kolegami w pracy”. Wrrr.
I dzisiaj nie wiem, co mnie bardziej wk*rwia, to że jest poniedziałek, czy ty, że my samy doskonale sobie psujemy humor.
Bo gdyby tak zrobić wszystko na odwrót i z samego rana pomyśleć, że ten poniedziałek jednak fajny. I że miło, że czas względnego rozleniwienia kończy, bo co by było gdyby go rozciągnąć. Snulibyśmy się po domu kombinując, co by tu zjeść, co obejrzeć i ewentualnie, czy może z nudów pościel wyprać. A tak. Poniedziałek każe się nam zmobilizować, tyłki z kanap dźwignąć i ruszyć na podbój świata. Bo poniedziałek, tak jak początek tygodnia, tak może być początkiem czegoś zupełnie nowego. Gdyby tak spojrzeć na niego z ciekawością, ze świadomością kolejnej szansy. Tak, wiem, trochę naciągane, zwłaszcza, gdy siedzicie z kubkiem ciepłej kawy próbując odkopać się z maili i myśląc nad przedweekendowymi zaległościami. Nic przyjemnego, a jak jeszcze z boku ktoś ci jęczy: „O matko, ale pogoda”, „No teraz to już tylko dół, bo jesień”, „Kto to widział w taki dzień przychodzić do pracy” – nie ma co, cudownie. Po prostu aż chce się żyć i prosić o więcej.
A jak dorzucimy do tego ludzi z ulicy ubranych w bure kurtki, z naciągniętymi na głowy kapturami i czapkami, którzy przemykają tak, by stać się niewidzialnymi, to gdzie tu powód do radości, gdzie chęć do działania, do wzięcia do cholery życia w swoje ręce, jak jedyne co w ręce chcemy wziąć, to ten koc ciepły, co w domu został.
I słyszysz, że chleb więcej kosztuje, że ogrzewanie jakieś kiepski, a zapłacić trzeba będzie, że buty znowu kupić, a dzieciakom kurtki. Że ogólnie jest źle i do dupy i już z pewnością gorzej być nie może, choć wiemy, że może i że powód do marudzenia zawsze się znajdzie. Do marudzenia i dołowania innych, którzy własny dół mają i uwierzcie czasami naprawdę, próbują go zakopać. Tylko jak? Jak na łeb pada, jak auto w kałużę wjeżdża, jak od rana dzień rozświetla tylko żarówka, a słońca nijak nie widać? Jak wleźć w ten poranek w kolorowych butach, z myślami zajętymi tylko dobrymi rzeczami?
W poniedziałkowy poranek wk*rwia mnie wszystko. To, że wstać muszę, że zimno, że kawa szybko stygnie, że mleko w lodówce, to 3,2% a nie 0.5% – choć na co dzień mam to w dupie. Że dzieci do szkoły muszę budzić, a pospać by jeszcze mogły, że pies ma łapy czarne i zabłocone, a mi czasu brak na ich wytarcie. Że pani ze sklepu patrzy jakoś dziwnie i jeszcze ziewa, i że moje ulubione drożdżówki akurat w poniedziałek nie dojechały na czas. A to miało być moje światełko w tunelu, ta drożdżówka do kawy miała być odtrutką na poniedziałkowy spleen. Ale nawet to mi w poniedziałek odebrano. Czemu nie we wtorek, albo w czwartek, gdzie machnęłabym ręką i zjadła sobie chleb z miodem. Nie, akurat w poniedziałek, gdzie miodu jeszcze kupić nie zdążyłam, poza tym nie tak zaplanowałam sobie ten poranek.
I naciągam te buciory ciężkie i płaszcz coraz to cieplejszy z szafy wyciągam i myślę sobie: „Za jakie grzechy mam ciągnąć nogę za nogę brnąć w ten chłód i dożdżówkowy głód?”. Kto to widział, żeby tydzień zaczynać od pana, który cię mija i nie ma najmniejszego zamiaru się uśmiechnąć, od psa, co to umila nam porankowy zapach na trawniku obok domu, a jego właściciel na nasze: „A może worek na kupę” najchętniej zamordowałby wzrokiem. A ty w myślach widzisz, jak tą kupą wysmarowane jego dzieci biegają. Nie ma co, tak każdemu z rana pożyczyć dobrego dnia. Pani, co przepycha się w drzwiach sklepu, panu co zamyka nam drzwi tuż przed nosem, jakbyśmy nie byli widoczni. Dzieciakom co wchodzą na pasy, jakby auta nie istniały. I panom od świateł, co to właśnie się popsuły… Dobrze, że pasów od tej porze roku nie malują.
W poniedziałek wszystko co złe jest bardziej i mocniej. Chciałabym nie istnieć, zapaść w sen jednodniowy. Ruszam tyłek na spotkanie z nowym tygodniem. Próbuję wykrzesać z siebie jakiś nikły uśmiech i pomyśleć, że może jednak coś dobrego mnie dziś spotka, oprócz faktu, że ten dzień się w końcu skończy… I tego wam też dziś życzę. Znad kubka kawy, tony maili i tysiąca telefonów. Jak chcecie pomarudzić – bardzo proszę, macie we mnie wiernego towarzysza poniedziałkowej niedoli.
P.S. Na szczęście jutro już wtorek… tylko czy brzmi to jak pocieszenie?