Kiedy przyszedłby do mnie ktoś, zapukał i powiedział, że mam mu odstąpić telewizor, bo tak zadecydowano, parsknęłabym śmiechem. Gdybym usłyszała, że na trzy cztery oddajemy wszystkie odbiorniki radiowe, bo są niemoralne i nie mówią za często o Bogu, pewnie poszczuła psem. Albo mężem. Gdybym otworzyła drzwi, a przed oczami stałby mężczyzna z wielkim workiem na płyty CD i nośniki USB wspominając, że do śmieci wszystko, co moje, bo mam złe preferencje muzyczne niezgodne z politycznym mainstreamem, zastanawiałabym się, gdzie ukrywa się kamera. Z którego profilu mnie biorą i czy zaśmiać się szczerze, może raczej rozpłakać do kości. Gdyby jutro przyszłoby uchylić okno i z niskiego parteru oddawać całą wypłatę w gotówce, bo tak chce państwo, pewnie zamknęłabym skrzydło na tyle zamaszyście i mocno, że łapa wyciągnięta po haracz zostałaby przycięta. Zastanawiam się i myślę, czy sąsiada z bloku naprzeciwko, który zaczął uzurpować sobie prawo do podglądania mnie nago, kiedy z łazienki przechodzę do kuchni, albo gdy na mężu spełniam najskrytsze seksualne marzenia, nie powinna zabrać policja? Pewnie tak. Bo podglądanie gołej dupy i zakłócanie miru jest niezgodne z prawem. Mylę się? Dlaczego zatem, skoro zza firanki zaglądać do mnie nie wolno, bezczelne wkłada się rękę w moje gacie, w moje łóżko i sumienie? Która siła wyższa, oprócz przerośniętego ego i rozbuchanego poczucia władzy nad rozumem, ciałem, nad kobiecością, dała szanownym rządzącym prawo do jawnego okradania z prywatności, gwałtu na wolności obywatelskiej i rozumie. Który przecież mam. Który przecież działa.
Jest dwudziesty piąty września. Stoję w tłumie w środku miasta, a w tłumie tym płyną łzy. Któraś z pań opowiada, jak na zezwierzęconym oddziale kazano matce patrzeć na kwilące z bólu nowo narodzone dziecko. Patrzeć i w imię Boga, w którego ewidentnie powinien wierzyć każdy człowiek lepszego sortu, odprowadzać maleństwo w spazmach na drugą stronę. Dziecko nie mogło złapać oddechu. Na liście nieodwracalnych, genetycznych zmian były też zarośnięte nozdrza i usta. Udusiło się. To dziecko miało się udusić. Mało tego, że matka całą ciążę żyła ze świadomością straty, która właśnie dokonywała się na jej oczach, to jeszcze zadaniem jej było podniesienie osobistego dramatu do wysokiej potęgi w imię człowieka z tytułem profesorskim. Jakiegoś kogoś, kto pływał na argumentach o moralności jak na najlepszej nadbałtyckiej fali. Niczym hybryda wszystkich znanych proroków. O hasło „Bóg życie daje i odbiera” wycierał swoje wszechwiedzące buty jak o wycieraczkę.
Stoję w tym tłumie i sama ocieram łzy. Zza pleców zwolennicy teorii pro life mamroczą coś o Hitlerze i rozkładają obrzydliwie wielkie plakaty z dziećmi wyciągniętymi z łona matki. Łączą wizerunek poronionego dziecka ze zdjęciem krematoryjnego pieca, do którego na metalowych taczkach wjeżdża martwe ciało dorosłego mężczyzny. I o ile jest we mnie hałda przyzwoitości, taktu i dobrego smaku czuję, że za chwilę nie wytrzymam i upuszczę instynktowi samoobrony, komuś dam w ryj. Pro life, to nie tylko za życiem dzieci, do cholery. Skoro pro life, to za życiem każdym. KAŻDYM. Pro life znaczy żyć. Czy ktoś jeszcze pamięta, że kobieta też jest właścicielką życia?
Stoję przed plakatami wyciągniętymi totalnie z kontekstu i rozglądając się wokół łapię powietrze chełstami, jak zanurzona w wannie zaściankowego absurdu. Po lewej tłum kobiet w przedziale wiekowym pełnym. Matki, ciotki, babcie, nastolatki, dzieci! Po prawej garść mężczyzn, starych pierników z posiwiałymi głowami, które z niejednego pieca chleb jadły i dochodzę: Kim jesteście ludzie, że odważacie się stanąć tu przede mną i machając palcem krzyczeć w twarz „wstydź się!”.
Otóż panie i panowie, wstydzę się. Codziennie. Że musze tu dziś być! Że musze walczyć o dobre imię każdej. Że muszę drżeć o spokojne życie córki. Wstydzę się, że macie czelność rozwlekać plakaty z wizerunkiem zakrwawionego płodu nie znając historii jego poczęcia. Brzydzę się przede wszystkim tym, że moszcząc się w hasłach o ochronie życia nienarodzonego nie macie do niego za grosz szacunku, stawiając zdjęcia te obok innych, nazistowskich. Kanalie. Mafie hipokrytów. Dlaczego okładacie nas po pyskach skrajnościami? Bo tego się wstydzę na pewno. Nazywacie morderczyniami nie słuchając żadnego uzasadnienia? Za to kłopoczę się non stop. Malujecie wizje kobiet leżących z rozłożonymi nogami, z których skorzystać może każdy. Obraz dających na prawo i lewo, a później latających na systematyczne skrobanki. TAK, TEGO JEST MI WSTYD! WSTYDZE SIĘ, ŻE WRZUCILIŚCIE NAS DO JEDNEGO WORKA.
Kończy się wiec. Ucicha nasz głos. W każdym mieście w Polsce jakaś historia właśnie odprowadza się do domu. Zrolowane plakaty lądują w koszach na śmieci jak wszystkie postulaty, których jesteśmy autorkami. Kończy się pokaz niezadowolenia. Bezsilność zagląda nam do oczu, bo żeby były nas miliony, a głos wrzeszczał odpowiednio mocno, to loża, jak trzy japońskie małpy zakrywa sobie odpowiednio twarz, oczy i uszy.
Nie chcecie nas słyszeć. Przecież wszystkie to wiemy.
A ja jestem, czuję, potrzebuję.
Kocham siebie i swoje dzieci.