Nie należę do tych, które gotowanie z mlekiem matki wyssały. Jakieś inne to mleko było i do gotowania nigdy pasji nie wykazywałam. Jeść jadłam, ale jak mi ktoś smacznie ugotował. Nawet chłopaka raz sobie takiego dobrałam, żeby to on balety w kuchni wyczyniał. Ja wolałam pokój pomalować. Jak facet gotować nie chciał, czy zwyczajnie nie umiał, do restauracji chadzałam na obiady i kolacje. No i wstyd się przyznać ale obiady od mamy też zwoziłam w weekendy. Do zamrażalki i było co jeść przez prawie tydzień! Zupki, pierogi, mięsko w wekach… wystarczyło sałatę i pomidor kupić, a jedzenie było domowe i prawie gourmet! Do tego przekąski. Co się nawinęło bo akurat taki był smaczek. Drożdżówki, banan, kawałek kabanosa. Podjadałam sobie w przerwach. A że nie tyłam od tego wszystkiego (z jakiś niewyjaśnionych powodów, zwłaszcza że cukru to ja jadłam na kopy) to i jadłam sobie jak chciałam i na co mi akurat ochota przyszła.
Potem wyjechałam do Ameryki. I nagle jak mi 15 kilo nie przybyło w mgnieniu oka! Drugi podbródek prawie zaczął mi się kształtować, o spodniach, spódnicach i kieckach nie wspomnę, że się jakieś takie ciasne zrobiły. Co do podbródka, to ignorowałam go przez chwilę. Co do ciuchów, z radością pomknęłam na zakupy. Aż zobaczyłam to zdjęcie z Sylwestra i pomyślałam… w dobrym kierunku to wcale nie zmierza. Ruchu mi trzeba bo się w amerykański przypadek otyłości zamienię. O jedzeniu nie pomyślałam. Dalej restauracje, kupowanie na zamówienie, jak zrobiłam sałatę to miałam poczucie, że bardzo zdrowo jem.
Aż dopadł mnie rak. Rak piersi z serii masakra. Poszłam pod nóż i na chemię rzecz jasna. Wróciłam do wagi sprzed 10 lat, po pierwsze ze strachu, po drugie dlatego, że choroba zmusiła mnie do zweryfikowania diety. Z początku ciężko było, bo przecież przyzwyczaił się człowiek. Do jedzenia gotowego, szybkiego, pełnego smaku nie wiadomo skąd. No i do słodkości wszelakich. Coca colę, Sprite i inne sody też się nieraz spożywało, nie powiem. Nowa dieta tymczasem o tyle straszna mi się wydała, że do kuchni zaprosiła mnie w głębokim ukłonie. Obszar niezbadany, obcy, wrogi. Weszłam jednak, choć nieśmiało, a tam sprzęty science fiction! Piec, piekarnik, wyciskarki, blendery, przyprawy z piekła rodem, chyba! Lodówka, do tej pory przyjazna, nagle wypełniła się jedzeniem żywym niemalże! Kurczaki bez hormonów, z hodowli przyjaznej dla ptaka, jajka biologiczne, warzywa z organicznych certyfikowanych farm z całą bandą około towarzyszących ślimaków z tzw. symbiozy. Owoce też przestały być idealne w swych kształtach, w jabłkach odżyły robale z czasów kiedy dzieckiem u babci będąc, z drzewa zajadałam zielone guguły.
Wyzwanie największe to jak to wszystko do kupy poskładać, żeby posiłek jakiś logiczny wyszedł i żeby, błagam Cię dobry Boże, obiad smak jakiś miał. Straszny to był początek. Zupki na wodzie i na warzywach, zero Knorra, vegetty, glutaminianu sodu. Jak na patelnię rzucałam, to na olej kokosowy albo ten z awokado, bo każdy inny albo wydzielał jakąś tam śmierć albo temperatury nadmiernej nie znosił. Tak mędrcy mówili, więc ich słuchałam. Soli niewiele, chyba że morska była. Ale i tej morskiej też tyle co kot napłakał. Warzyw za to aż po horyzont, owoców równie wiele, przypraw ile dusza zapragnie, a wszytko świeże, pachnące, wibrujące kolorem, smakiem, soczystością zachwycającą. Bo tak się złożyło, że oto nagle, jedzenie prawdziwe, takie z natury wytargane, jak tęcza się rozwinęło paletą smaków i zapachów. Tak oto zaczęłam gotować. Zaczęłam oswajać kosmiczny ten statek kuchenny i powolutku Kuchenna Moja Odyseja zamieniła mi się w Samych Swoich. Alleluja, dzięki ci Panie.
Rozpisuję się na ten temat całkiem nie bez powodu. Jedzenie bowiem, to wielka część naszego codziennego żywota i zdaje się, że jako takie winno mieć jakieś tam poważanie. Tymczasem, większość ludkości je byle jak. Je byle gdzie. Je jak chwilę czasu skradnie, a i wtedy je na szybko i najlepiej w okolicznym fast foodzie. Także w domu wielu wcale w podróż kulinarną nie wyrusza, zamiast tego przeprocesowane pseudo żarcie wrzuca do mikrofali. Bez zastanowienia i bez jednej myśli o konsekwencjach, jakie za tym wszystkim idą. A idą.
Coraz częściej niestety przestajemy traktować posiłek jako swoisty rytuał. Żyjemy w koncepcji uciekającego czasu i zachwianych priorytetów. Wydaje nam się, że milion rzeczy nie może zaczekać, więc gonimy własny ogon jak zwariowane szczenię. Jedzenia w żadnym razie nie uważamy za sprawę ważną. Raczej wrzucamy w siebie cokolwiek i tak zaspakajamy głód. Kuchenne rytuały babek i prababek są nam prawie nieznane, wspominamy je jak te sprawy z przeszłości, lekką melancholią podszyte. Ach te pierogi babci Marii, mówimy, zajadając pizzę z kolą. A tak po prawdzie, to wcale nie pamiętamy, ani smaku, ani zapachu, nie tylko pierogów, ale i całej sztuki ich robienia. Tak umiera tradycja. Przez pośpiech, wieczne zmęczenie i znużenie. Razem z nią zmienia się nasz smak.
Nasze kubki smakowe zapominają jak smakowało jedzenie przygotowane z prawdziwych i pożywnych składników. W ich miejsce wchodzi chemia. Pyszna, bo tak zaprojektowana, przez zainteresowane w zyskach korporacje. Zajadamy więc chipsy, mrożonki i hamburgery, na deser lukrowane ciastka i szklanka słodkiej jak diabli sody. Do tego kawa i energetyki, bo energię przecież mieć musimy. Zamiast energii jednak, lądujemy w szpitalu. Z rakiem, z cukrzycą, cholesterolem albo z ciśnieniem jak w samowarze. Oto człowiek współczesny. Pełen zdrowotnych problemów, ważący tonę ale niedożywiony i do tego na wiecznym, cukrowym głodzie.
Na szczęście dla tego człowieka, świat jakby powoli zaczyna się orientować. W sklepach obok żywności wysoko procesowanej, pojawiają się produkty w swojej postaci oryginalnej. Niektórzy idą jeszcze dalej zwracając uwagę na pochodzenie tychże produktów z upraw zdrowych, świadomych i organicznych. Ogarnięcie takiego pożywienia to właśnie owa sztuka. To rytuał, poniekąd właściwy człowiekowi przecież, który praktykowany z pasją i swoistą czułością, objawia się niebem w gębie. Takim, jakiego żadne sztucznie przetworzone pożywienie nie jest w stanie się pochwalić.