Ma 40 lat i dopiero uczy się, co czuje. Skąd miałaby to wiedzieć. Przez całe jej życie nikogo nie obchodziły jej uczucia. Miała być grzeczna, miła i uczynna. Dla innych, bo przecież nie dla siebie.
Złości się, gdy słyszy „bądź sobą”. „Pop psychologia, stek bzdur” – irytuje się. Co to w ogóle znaczy być sobą?
Patrzy w lustro i myśli, że jest setką pojedynczych elementów. A raczej setką niepasujących do siebie przymiotników. Gruba, chuda, ładna, brzydka, odniosła sukces, nie odniosła, jest fajną przyjaciółką, niefajną przyjaciółką, dobrą matką, złą matką. No i jakąś żoną. Raczej złą, bo nie dba odpowiednio o dom, a nawet jak dba to i tak widzi srogie spojrzenia kobiet ze swojej rodziny. Całe życie łapała te przymiotniki, którymi na różnych etapach określali ją inni. Więc sorry, ale nie wie, jak to jest być „sobą”.
Jej życie to nieustanne przepraszanie i dostosowywanie się
„Mów nie”! – krzyczą poradniki. Też nie wie, jak to się robi. Bo za „nie” była karana. Obrażenie matki, złość ojca, trenera, chłopaka, nauczycielki. Nauczyła, że trzeba się uśmiechać, wtedy nie ma kary. Być miłą, uważną, uśmiechniętą. Właśnie. Gdy facet się nie uśmiecha jest po prostu poważny. Ma do tego prawo. Nieuśmiechająca się kobieta jest po prostu niegrzeczna. Gburowata, źle wychowana. Nieuśmiechający się mężczyzna jest wyzwaniem dla kobiet. Nieuśmiechające się kobiety są uważane przez mężczyzn za zimne suki.
Ona się uśmiecha, bo nie chce być suką.
Gdy miała pięć lat wszyscy zachwycali się jej urodą
Jaka to śliczna dziewczynka, te oczy, ten uśmiech. Ach, będzie łamać męskie serca. Poklepywali ją, łapali za blond loczki, kazali recytować wierszyki i obracać się wokół własnej osi, bo chcieli zobaczyć, jak wiruje jej sukienka. Śliczna dziewczynka. W odpowiednio ślicznej sukience. Tata chciał, żeby uprawiała sporty, mama, żeby grała na pianinie i dobrze się uczyła matematyki. Nikt jej nigdy nie spytał: „A czego ty potrzebujesz, kochanie?”.
Później już nie była taka śliczna (ta kobieta akurat nie) i zaczęła poznawać, jaka jest kara za bycie niewystarczajacą. „Boże taka byłaś wysportowana, a teraz nie umiesz władować się na łódkę, grubaska” – prychał ojciec. Potem tłumaczył się, że chciał dobrze. Oni wszyscy chcieli dobrze. Mama, gdy mówiła, że trzeba chodzić wyprostowaną. I szanować starszych. I, gdy porównywała ją z Anią, Kasią i Zosią. Trener, gdy rzucał „rusz dupę, bo ch… osiągniesz”.
Polonistka, gdy ze słodkim uśmiechem wyznawała: „Ja to cię nie lubię, jesteś jakaś inna. Bądź, jak wszyscy”. Wszyscy, czyli kto? Te dziewczynki robione w jednej fabryce? Zgrabne, szczupłe, o gładkich twarzach, dygające. Z długimi włosami, kucykami albo końskimi ogonami. Też taka była przecież. I tak samo, jak one zamknięte we wszystkich „musisz”, „trzeba”, „powinnaś”.
Oddzielona od siebie.
Prawdziwa była chyba tylko ta Baśka z trzeciej ławki. Bezkarna zupełnie. Uczyła się, jak chciała, robiła balony z gumy do życia i nie miała potrzeby być, jak z fabryki. A może chciała. Są tu jakieś Baśki?
Potem było liceum i pierwsze głodzenie. Niejedzenie. Odmawianie sobie
A może to była bulimia. Najadanie się, wymiotowanie. W ukryciu. Każda wojna z jedzeniem pozwala się oddalić od życia. Te, które bardziej nie jedzą, wydają się fajniejsze, bo silniejsze. Licealistki jeszcze nie wiedzą, że wojując z jedzeniem, walczą ze sobą. Z samotnością, z bólem, odrzuceniem, stratą.
Ona się starała. Rodzice ją chwalili za niejedzenie, lustra i spojrzenia chłopaków podpowiadały, że oto właśnie staje się gwiazdą. Ma władzę. I kontrolę. Świat nam nieustannie powtarza, że trzeba mieć kontrolę. Niby nad sobą, ale tak naprawdę nad ludźmi. Wtedy jest się pożądanym. Łatwiej coś zdobyć albo dostać.
Miała wielu chłopaków i wiele przyjaciółek, bo tylko wtedy czuła, że jest fajna. Przez jej dom przewijały się tabuny ludzi. Zakochał się w niej najprzystojniejszy chłopak. „Och, jacy wy piękni” – słyszała. Adoracja napełniała jej puste wnętrze. Było jak jedzenie, które przynosi ulgę.
Całe jej życie było bardziej przypadkiem niż wyborem
Nawet jeśli myślała, że wybiera, pozwalała decydować o sobie innym.
Zakochała się w apodyktycznym mężczyźnie. W końcu to najlepiej znała. Mówił, jak ma się ubierać, nie właściwie nie mówił. On radził. Tonem nieznoszącym sprzeciwu. Więc podążała za nim, bo miał w sobie tylko pewności i twardości, a ona tak potrzebowała siły.
– Za co ty mnie kochasz?– spytała któregoś dnia.
– Za to, że tak bardzo czuję się przy tobie sobą, że wszystko akceptujesz, nie robisz problemów.
Tak, to cała ona. „Kto zaakceptuje mnie?” – pomyślała. Ale wolała tego nie sprawdzać. W ogóle lubiła apodyktycznych ludzi. To było takie łatwe. Nie decydować. Podporządkować się. Autorytarnej szefowej, szefowi, znajomym. Oni wiedzieli, jak TRZEBA. Ona nie bardzo.
Urodziła dziecko, jedno, drugie i wreszcie stała się cudownie dopasowana
Przystojny, dobrze zarabiający mąż, piękne dzieci, dom, praca. Mogła pod tym lukrem ukryć kawałki siebie. Nie chodziło o to, że to życie było złe. Bardziej o to, że mogła prowadzić tysiące takich żyć. I tak samo nie słyszeć siebie.
Zmieniła ją dopiero jego zdrada. Pornografia, dużo kobiet. Cudowne małżeństwo, które nie chciało być razem. On wolał ciała innych kobiet, ona jedzenie i alkohol, brak seksu. Jak można być z kimś blisko, skoro nie jest się blisko ze sobą?
Ale wtedy, po tej zdradzie, po raz pierwszy wrzasnęła „nie”! I poczuła, że właściwie od początku życia gwałcą ją wszyscy.
Na początku poszła na terapię
I to było straszne. Tyle niewygodnych pytań, tyle nitek. Uwierało ją to i właściwie w każdym tygodniu chciała zrezygnować. Przestała tak pomagać innym, przestała pić alkohol, jeść za dużo, dużo pracować, uciekać w innych ludzi. Na początku myślała, że oszaleje. Potem, że jest w środku jest i jak to będzie żyć bez niczego.
Ale potem zaczęła z różnych kawałków tworzyć całość. Próbować, co lubi na śniadanie, jak chce spędzać wakacje, gdzie pracować, z kim się spotykać. Kiedy chce mówić, a kiedy nie mówić. Przestała się na siłę uśmiechać. I być tak strasznie, obrzydliwie miła dla wszystkich, niezależnie od tego, jak ją traktują.
Nie, to nie było łatwe. Musiała patrzeć na rozczarowanie innych, też swoich dzieci. Ale robiła to nie tylko dla siebie, również dla nich. Nie chciała być tylko bezwolną, sfrustrowaną matką, która osacza dzieci, bo tylko tam znajduje czystą miłość. Nie chciała być bezwolną pracownicą, córką, przyjaciółką. Kobietą. Osobą.
Nie, wciąż nie wie, co to znaczy być sobą. Ale przynajmniej wie, jak chce przeżyć dzień i gdzie być za kilka lat.
Takich, jak Ona jest tysiące. Tysiące kobiet, które tak późno uczą się odkrywać siebie. I słyszeć swój głos. Taka jest bohaterka książki: „Wojowniczka miłości” Glennon Doyle. Zresztą, to historia samej autorki. Bardzo dobra i mocna.