Go to content

Powiedz mi, jak to jest… Wiedzieć, że ma się dziecko, ale nie mieć pojęcia, co się z nimi dzieje?

Fot. istock / LorenzoPatoia

Powiedz mi, jak to jest…

Wiedzieć, że ma się dziecko, ale nie mieć pojęcia, co się z nimi dzieje? Zastanawiałeś się chociaż raz, czy nikt nie robi mu krzywdy, jak mu się wiedzie i na kogo wyrósł, bo jest już prawie dorosły? Jak to jest zasypiać z poczuciem pustki, której nie zapełnią nawet  największe pieniądze i sukcesy? A może ty w ogóle o tym nie myślisz, bo kim musi być ktoś, kto zostawia własne dziecko i mówi, że to balast matki. 

Pamiętam dzień, w którym usłyszałam, że zawsze będziemy razem, bo już nie musisz szukać. Leżałam obok ciebie, trzymałam za rękę, a ty mówiłeś, że masz już prawie wszystko. Prawie, bo do szczęścia brakuje ci jeszcze wspólnego domu i dziecka. Najlepiej syna, żebyście mogli razem kopać w piłkę, chodzić na siłownie i wspólnie trenować sztuki walki, bo przecież ty tak bardzo to lubiłeś. Śmiałam się, że jeszcze nie wiadomo, czy to będzie chłopak czy dziewczyna, a ty już znasz każdy krok na jego ścieżce do sportowej kariery. Z przekąsem odpowiadałeś, że prawdziwi mężczyźni zawsze najpierw płodzą synów. I oszalałeś z radości, gdy na świecie pojawił się nasz chłopiec. Chwaliłeś się nim wszędzie i ciągle powtarzałeś, że jest do ciebie podobny, choć pielęgniarka mówiła ci, że tak twierdzi każdy po uszy zakochany ojciec. Szpitalną salę dzieliłam wtedy z dziewczyną, do której nikt nie przyszedł. Przerażało mnie to i smuciło, nie zdawałam sobie sprawy, że niedługo też zostanę samotną mamą.

– To ty go urodziłaś, to twoja wina, że jest chory i nic nie warty! – Krzyczałeś, kiedy okazało się, że nasz syn jest genetycznie obciążony. Pytałeś, co ci z takiego bachora, który często nie może nawet chodzić, a co dopiero biegać po boisku i spełniać twoje – tak TWOJE ambicje i plany. Płakałam i nie mówiłam nic, bo wciąż wmawiałam sobie, że to pewnie szok, że strach przed utratą jedynego dziecka miesza ci w głowie i odbiera rozum. Znikałeś i nikomu nie tłumaczyłeś, gdzie bywasz i dlaczego nie wracasz. Czekałam, aż wszystko w sobie poukładasz i zrozumiesz, że dzieci kocha się za nic, bezwarunkowo, choć niezrozumiałe było dla mnie, że musisz do tego dojrzewać. Że jesteś ojcem, któremu trzeba tłumaczyć tak oczywiste rzeczy i czekać łaskawie, czy zdecydujesz się go pokochać. Na placu zabaw zawsze byliśmy sami, ja i nasz synek, który z biegiem czasu coraz częściej pytał, dlaczego tata się z nim nie bawi. I patrzył na ciebie smutno, gdy kolejny raz odpychałeś go z obrzydzeniem i przeganiałeś z pokoju warcząc, że ci przeszkadza. Stałam oparta o ścianę w kuchni, usiłując nie upaść i zrozumieć, kim ty właściwie jesteś, bo przecież niemożliwe jest, że ojcem.

A potem było już tylko źle i coraz gorzej, bo mały chorował, a ty szalałeś, ale nie z rozpaczy. Mówiłeś, że przynoszę ci wstyd, bo niepełnosprawny dzieciak nie był twoim planem, że pewnie to ja coś zepsułam, bo nawet urodzić nie potrafię. Wyrzuciłeś nas za drzwi i kazałeś się zabierać ze swojego idealnego życia, do którego nie pasowaliśmy. Myślałam, że po nas wrócisz, że przeprosisz, że w końcu choć raz zobaczę, jak przytulasz naszego syna i mówisz, że jest dla ciebie całym światem. Takim, jakim był dla mnie już  od pierwszego dnia, gdy tylko dowiedziałam się, że we mnie rośnie.

Był wszystkim najlepszym, co mogło mnie spotkać. A ty nigdy nie wziąłeś go na ręce, nie wiedziałeś, jak pachnie jego miękka skóra, jak lubi, gdy głaszcze się go po głowie. Nie miałeś pojęcia, przy której piosence zasypia najszybciej i jaki wierszyk trzeba mu powiedzieć, gdy budzą go koszmary. Nigdy nie poszedłeś z nim na spacer, nie wziąłeś za rękę, nie powiedziałeś „kocham cię synku, jestem twoim tatą, zawsze już będziesz bezpieczny”. Nigdy nie umierałeś ze strachu o jego życie, bo wciąż miałam to najgorsze wrażenie, że chciałeś, żeby go już nie było. A na rozprawie sądowej, zapytany o jedną z najważniejszych dat, nie umiałeś odpowiedzieć, kiedy twój własny syn będzie obchodził kolejne urodziny.

Dziś mija 17 lat, kiedy jestem dla mojego dziecka najlepszą mamą… i wspaniałym tatą. Codziennie rano staję w progu jego pokoju i podziwiam jego piękną i spokojną, choć wymęczoną chorowaniem twarz. I z dumą słucham na wywiadówkach, że to niezwykłe, jak dobrze sobie radzi, mimo utrudnień i cierpienia z jakim się zmaga. I patrzę, jak dorasta i trzyma za rękę swoją dziewczynę i śmieje się, że już niedługo wyfrunie, bo woła go dorosłość. I serce bije mi szybciej, gdy nagle przytula się do mnie i mówi, że tylko tu i tak czuje się najbezpieczniej. I gdy słyszę, jak woła z pokoju, że mnie kocha i dziękuje, że jestem, a ja przełykam łzy zmazując je ze szczęśliwej twarzy rodzica. Kogoś, kim ty nigdy nie umiałeś być. I myślę, że to nie mój syn jest ciężko i nieuleczalnie chory, tylko ty. Na jedną z największych tragedii, jakie może dać nam los. Że każdej nocy budzi cię ten sam sen, gdzie toniesz i wyciągasz rękę, ale nikt tego nie widzi, choć wokół tłum ludzi. Bo zamykając serce przed własnym dzieckiem, skazałeś się na samotność, która jest tak straszna, że już nigdy nie pozwoli ci zasnąć spokojnie.