Go to content

Romantyczny weekend z mężem? Uważajcie, bo to wcale nie jest takie proste, pułapki czyhają wszędzie

Fot. iStock / vgajic

Spędziłam fantastyczny weekend z mężem. A co! W końcu – po tysiącach ustawek, zmianach planów, przesunięć, nietrafionych zupełnie terminów – wyjechaliśmy.

Wiecie, jak wygląda organizacja wolnego weekendu wyjazdowego tylko dla rodziców, w dodatku kiedy jesteś rodzicem dwójki dzieci?  Jakaś masakra! W jeden weekend mają turniej, w inny jakieś zawody, dodatkowy trening, urodziny kolegi, na które trzeba ich zawieźć. Nagle przypominają ci o obiecanym kinie, lodach i wizycie (o matko) w muzeum. Wszystko na raz. Po drodze trafią ci się ferie, wakacje, święta. I jeszcze opieka nad dzieciakami, które zostawiasz, choć co prawda to już nie maluchy, ale jednak ktoś nad nimi czuwać musi, żeby im się zwoje mózgowe nie przepaliły, jak rodzice wyjeżdżają, a oni wszystkie zaległości w grach nadrabiać będą i tylko sprawdzają, czy baterie w padach aby na pewno nowe. A jak do tego dołożysz swoją pracę i obowiązki oczywiście razy dwa, bo w końcu w dwójkę jedziecie, to planując wyjazd tylko we dwoje 28 kwietnia, wyjechaliśmy 28 października. Niezły rozstrzał. Żeby nie było – babcia, która z domową rozpierduchą zostać postanowiła – gorączka, słabość i inne takie. Myślałam tylko – dobra masz jeszcze siostrę, jakby się waliło i paliło. Nic już nie było w stanie nas zatrzymać.

A przecież ja tak chciałam spontanicznie i już. Że się pakujemy, wsiadamy do auta i jedziemy, gdzie nas oczy poniosą. D*pa blada. Tak się nie da. I jeszcze musiałam to przyjąć na klatę, ja, która jest w stanie zaplanować sobie maksymalnie najbliższe trzy tygodnie, a i tak nigdy nie wiem, czy coś jednak mi nie wypadnie i wszystkie plany się nie wykopyrtną. I szczerze mówiąc, w ogóle mi to nie przeszkadza. Mam znajomą, która kiedyś usiadła z kalendarzem – w telefonie oczywiście otwartym i mówi: „No dobra, to zaplanujmy coś wspólnie”. Jakiś weekend, wyjazd, świąteczny wypad. Przytakiwaliśmy, ale ja dzisiaj połowy z tych planów nie pamiętam, a nie wiem, czy w ich miejsce w mojej głowie nie pojawiły się już nowe… Zobaczymy, jak będzie. Zresztą my nawet jadąc na wakacje potrafimy już w podróży zmienić cel i nigdy mi to nie przeszkadzało. Właściwie to do teraz nigdy się nad tym jakoś głębiej nie zastanawiałam.

No, ale nie o tym miało być. Wyjazd zaplanowany, ważne, żeby wyjechać w piątek. Tja, w piątek. Jeszcze dzień wcześniej mieliśmy ambitny plan urwać się od razu po tym, jak dzieciaki wrócą ze szkoły, ale… jak to jest z planami – nigdy nic nie wiadomo. Mimo, że wydawało się, iż wszystko mamy pod kontrolą, wyjechaliśmy z jakimś czterogodzinnym opóźnieniem. Ale kto by się tam przejmował. Jak już wsiedliśmy do samochodu, nic się nie liczyło… No może oprócz rosnącej temperatury silnika, kiedy to wskazówka niebezpiecznie zaczęła iść w górę. Nożeż ku*wa. Na wszelki wypadek nie rozmawialiśmy ze sobą przez kilkadziesiąt kilometrów wolniejszej jazdy, bo po co wszczynać kłótnię w tak łatwo zapalnej atmosferze… Czułam się trochę jak emeryt na wakacjach, który nie ma siły docisnąć gazu, a jedynie maksymalnie 80-tką się porusza.  No dobra, stacja po drodze, uzupełnione płyny w chłodnicy i nastrój pozytywny wrócił, nawet siąpiący (słabo powiedziane) deszcz nie był w stanie popsuć nam nastrojów.

Cel wyprawy – nasze ukochane miasto studenckie, gdzie spędziliśmy kilka cudownych lat i też tam się poznaliśmy. Pierwszy raz akurat tam w hotelu, bo tak to zawsze znajomych odwiedzaliśmy. Ale to w końcu miał być nasz weekend i nikomu nic do tego.

I wiecie co? To była świetna decyzja. Jeśli zastanawiacie się, czy warto w wyjechać w dwójkę, to nie ma się nad czym myśleć, tylko czas najwyższy zacząć to planować. Najlepiej pół roku wcześniej zarezerwować pokój w hotelu, kupić bilety na koncert (ja tak zrobiłam, żeby tylko ewentualnie rodzinna jelitówka powstrzymała nas przed tym wyjazdem) i pojechać. I w dupie, że pogoda nie była taka, jaka miała być w kwietniu, że jednak lało i wiało, ale jakie to ma znaczenie. Upiliśmy się, potańczyliśmy, odwiedziliśmy stare kąty, spotkaliśmy znajomych niewidzianych od niemal 15-tu lat. I mogliśmy skupić się w końcu na sobie, nie ma co ukrywać, że to był cel naszej podróży. Połazić na golasa tak długo, jak nie będziemy się chcieli ubierać, leżeć w wyrze, ile tylko będzie się nam chciało. A podczas orgazmów nie przejmować się, że ktoś za ścianą usłyszy, w końcu zaraz i tak nas już tu nie będzie.

I Nic nie musieć. Cudowne jest mieszkanie w hotelu, kiedy wracasz do pokoju, masz czyste ręczniki, umyte filiżanki po herbacie, gdzie nie myślisz o tym, że łóżko trzeba pościelić, śniadanie zrobić i wszystkie domowe zwierzaki nakarmić.

Eh, możesz wybrać knajpę, w której chcesz zjeść coś dobrego, nie patrząc czy dzieciaki aby na pewno będą miały dla siebie jakiś wybór. Wypić nalewkę w samo południe siedząc na przystanku autobusowym i nie przejmować się tym, że masz mokre buty od łażenia po starówce.

Słowem wszystko masz w d*pie, oprócz tej osoby, która z tobą ten weekend spędza i z którą bawisz się wyśmienicie, kiedy płacząc ze śmiechu nad ranem lądujecie w hotelu.

Zdecydowanie polecam. Choć lądowanie jest dość trudne, kiedy wracasz (obserwując nerwowo wskaźnik temperatury silnika w aucie) i kiedy dostajesz w pysk tym wszystkim: „mama, a on”, „mama, a wiesz”, „słyszeliście, że”, „musimy wam coś pokazać”, „co jemy?”, „zrobisz herbatę?”. O f*ck, to za diabła nie jest łatwe. Szybko się można od dzieci odzwyczaić, a do dobrego przekonać. No nic, planujemy kolejny weekend, znając nas… pewnie co najmniej za pół roku.