Go to content

W każdym związku przychodzi moment na pytanie: „Co dalej?”. W miłości nie ma miejsca na niezdecydowanie

Fot. iStock/NiseriN

To nie był „typowy” związek. Ona po rozwodzie, on „dziwoląg” z bagażem związkowych, niezbyt pozytywnych doświadczeń. Oboje poranieni, nieco smutni. Takie dwie dusze, które chyba los ku sobie pchnął. Poznali się przez wspólnych znajomych, ale nikt nie próbował ich ze sobą swatać. Nikomu by nie przeszło do głowy, że mogliby być parą. Bo też różnili się od siebie, nawet fizycznie. Ona drobniutka, energiczna, z milionem pomysłów na minutę. On wysoki brunet, wyciszony, wycofany obserwator. A jednak zaiskrzyło.

Umówili się na kawę, potem na spacer, na długą rozmowę. Odkryli, że to im obojgu przynosi radość, że oboje tego chcą. Zaryzykowali, jeszcze raz. Pierwsze kilka miesięcy potoczyło się bajkowo. Zero presji, zero udawania. Oni naprawdę kochali się takimi, jakimi siebie widzieli. Kochali prawdziwych siebie. To była dobra, pozytywna relacja.

Fajnie było znów zobaczyć uśmiech na jej twarzy, szczęście w jego oczach. Dobrze było widzieć, że są sobie potrzebni. Martwiło mnie tylko jedno. Mówiono, że się spotykają, ale nigdy, że „ze sobą są”. Jakoś trudno było nazwać, „określić” tę relację.

Chyba nigdy nie funkcjonowali oficjalnie jako para. Nie wiem nawet czy sami tak o sobie mówili, choć słowa miłości padały między nimi często i choć tę miłość było między nimi widać. W czułości jego gestów, kiedy poprawiał jej włosy, w milczącym spojrzeniu pełnym uczucia i troski, gdy patrzyła mu w oczy. Na poziomie emocji działali na siebie uspokajająco, w seksie znaleźli spełnienie. I rzeczywiście, spotykali się, u niej, u niego, wyjeżdżali razem na urlop – oboje uwielbiali zwiedzać nowe kraje, kochali góry. Ta miłość do gór to kolejna rzecz, która ich połączyła.

Minęło półtora roku, a oni zaczęli się od siebie oddalać. Widywali się coraz bardziej, po obu stronach nastąpił spadek zaangażowania. Ale uczucia zostały i żal też. Potem po prostu przestali się spotykać.

Rozmawiałam z nią kilka dni temu. Znów smutna, znów samotna i przygnębiona. Stęskniona za nim. Za nimi. Za jakąś pewnością, którą na chwilę dała jej ta relacja. Długo o nich myślałam. I o tym, co mi wtedy powiedziała. I o tym, czy jeszcze kiedyś spróbują do siebie wrócić, ale tak naprawdę. Mają ze sobą kontakt, rozmawiają, dzwonią. Została po nich sentymentalna przyjaźń.

Ten związek się rozpadł, bo żadne z nich nie umiało podjąć decyzji „co dalej?”. Dlaczego tak się stało? Nie wiem. Ale zabrakło im odwagi, to pewne. Żyć ze sobą „naprawdę”, dzielić to życie na pół ze wszystkimi jego troskami i radościami, w zdrowiu i w chorobie, choć niekoniecznie „z papierkiem” – to zupełnie co innego niż jedynie karmić się obietnicą takiej przyszłości. Zwłaszcza, jeśli jest ona nie do końca sprecyzowana.

W każdym związku przychodzi moment na słowa „co dalej?”. Inaczej sytuacja przestaje być rozwojowa, relacja stoi w miejscu, zabija ją frustracja, niepewność i lęk o przyszłość. Kochać to wziąć odpowiedzialność za drugą osobę, powiedzieć jej „nie bój się, ja będę z tobą”. Kochać to budować wspólny świat, a nie tylko bawić się uczuciem i egoistycznie cieszyć z tego, że jesteśmy dla kogoś najważniejsi. Bo nadchodzi chwila, w której to przestaje wystarczać, w której pragniemy z tobą osobą stabilizacji, choćby najbardziej szalonej, ale wspólnej. W której któreś z tych dwojga bierze drugie za rękę i zaczyna rozmowę o tym, jak nadać ramy szczęściu. Gdy lęk ustępuje pola mobilizacji i realizowaniu naszego „razem”.