Go to content

Jak uratowałam moje małżeństwo

Jak uratowałam moje małżeństwo
Fot. iStock/momcilog

Tak naprawdę zrobiliśmy to oboje. Nie wierzę, by miłość i zaangażowanie tylko jednej osoby mogło uratować jakikolwiek związek. Potrzeba świadomości swoich błędów i chęci obojga, żeby z tego wyjść obronną ręką.  A wtedy okaże się, że nic nie jest już takie jak przedtem. Jest dużo lepsze. Prawdziwe.

Nie, nie zabrakło nam miłości. Nie, nie poznaliśmy się jako ludzie zbyt młodzi i zbyt niedojrzali. Byliśmy dwojgiem na pozór zupełnie różnych od siebie ludzi, z komplikacjami życiowymi, z problemami, które tkwiły w nas od lat, jakby „w uśpieniu”, czekając tylko na odpowiedni moment, żeby znowu wypłynąć na wierzch. Ale jak większość „świeżych” par graliśmy przed sobą wzajemnie „idealnych”. Na samym początku byliśmy dla siebie wspaniali, czuli, radośni, najlepsi. Tylko zabrakło nam wewnętrznej wiary w to, że naprawdę tacy jesteśmy. Zakochani, szczęśliwi łapaliśmy tę miłość byle szybciej i mocniej być ze sobą na zawsze. Coś pchało nas oboje ku tej katastrofie. Dziś wiem, że to wcale nie uczucie, ale wcześniejsze doświadczenia. Przyciągała nas ku sobie pewność, że w tym związku idealnie odegramy dobrze nam znane role. Role, w których świetnie się sprawdzamy: role kata i ofiary.

Problemy pojawiły się jeszcze przed ślubem. Nasza relacja szybko zaczęła przypominać sinusoidę. Najpierw wybuchał nieoczekiwanie o byle drobnostkę, błahostkę. Źle reagował na stres związany ze zmianą pracy, kłopotami rodzinnymi, ingerencją rodziców w nasz związek. Dosłownie wyżywał się na mnie. Odnalazłam się w tym układzie natychmiast. On był atakującym, dominującym agresorem ja – uciekającą i skrzywdzoną szarą myszką. A kiedy po wszystkim zbliżał się do mnie skruszony i winny, role się odwracały. Stawałam się mistrzynią wyrzutów, panią na wiecznym fochu, cierpiącą i przeżywającą ciągle od nowa swoje nieszczęście, każde raniące słowo, każde niesprawiedliwe, krzywdzące zdanie, każdy agresywny gest. I nie wiem, czy w tej roli nie byłam większym potworem niż on podczas swoich napadów złości. Zwłaszcza wtedy, gdy bezwzględnie wypominałam mu wszystko w chwilach szczęścia i spokoju. Żeby na pewno nie zapomniał, jak bardzo mnie skrzywdził. Żeby sam poczuł, jak to bolało. Ale świadomość tego wszystkiego przyszła dużo później.

Póki co, brnęliśmy w to dalej, bo przecież kochaliśmy się ponad wszystko, a miłość, jak wiadomo, rozwiązuje wszystkie problemy. Jest ponad to. Nie wierzcie nigdy, że samo uczucie, jak wspaniałe i gorące by nie było, jest w stanie cokolwiek naprawić, załatwić. Ono może być jedynie motywacją do działania. Nasza miłość powoli przeradzała się w uzależnienie od wzajemnego krzywdzenia, od odgrywania naszych ról. Nie mogliśmy bez siebie żyć, bo tylko tak czuliśmy się bezpiecznie.

Awantury stały się naszą codziennością. Kłóciliśmy się trzy dni przed ślubem i w podróży poślubnej, ale na dobre wtedy, gdy pojawiło się dziecko. Wtedy mogłam być już cierpiącą na całego, nieszczęśliwą Matką Polką, a on – w chwilach awantur – najgorszym bydlakiem, niewdzięcznym mężem i beznadziejnym ojcem, typowym męskim egoistą. Na dodatek śmiał odpoczywać po powrocie z pracy, zamiast natychmiast zająć się niemowlęciem.

Schemat jak zwykle ten sam. Siedziałam skulona, rozedrgana, histeryczna wręcz. Jego napady złości były coraz silniejsze, zachowanie coraz bardziej agresywne. Nie dogadywaliśmy się praktycznie już w żadnej kwestii. Słowa: „rozwód”, „rozstanie”, ”nienawidzę cię”, „jesteś wszystkim, co najgorsze” fruwały w powietrzu kończąc każdą kłótnię. Pewnego dnia spakowałam walizkę, zabrałam dziecko i uciekłam. To nas ocaliło. Nie mnie i dziecko. Mnie i mojego męża. Nas.

Pierwszy tydzień był jak detoks. Półprzytomna, nieszczęśliwa, łamiąc się i plącząc w natłoku myśli i decyzji do podjęcia, rozpaczliwie pragnęłam wrócić, choćby tylko po to, by go zobaczyć, wtulić się w jego koszulę dotknąć jego twarzy. Wytrzymałam to. Zamiast powrotu były więc długie rozmowy telefoniczne, e-maile i SMS-y pełne tęsknoty i bólu, pięknych słów miłości i obietnic. I pierwsze próby powiedzenia sobie o sobie wzajemnie czegoś więcej, przełamania tabu. Pierwsze próby poznania się naprawdę, dotknięcia tego, co boleśnie tkwiło w nas od dzieciństwa. Szok.

Kiedy miesiąc później trafiliśmy do poradni, nasza terapeutka powiedziała mi, kiedy ze łzami w oczach opowiadałam o naszych awanturach: „Ale przecież tak właśnie czułaś się dobrze, to kim wtedy byłaś dawało ci poczucie bezpieczeństwa. Gdyby było inaczej, nigdy byś na to nie pozwoliła, prawda? ”. To zdanie utkwiło we mnie jak drzazga, rozbiło mnie na kawałki i sprawiło, że na nowo zaczęłam układać sobie w sercu i głowie obraz naszego związku. Tym razem prawdziwy. Długo myślałam o tym, kim właściwie byłam w moim małżeństwie, dla siebie, ale i dla mojego męża. Odgrywałam w myślach wszystkie te nasze małżeńskie sceny i powoli uświadamiałam sobie, że właściwie pierwszy raz widzę w NIM człowieka, który ma prawo do słabości, który także może być kruchy, wrażliwy, który może cierpieć. Który potrzebuje pomocy.

Powiedziałam mu o tym, czuł podobnie jak ja. Zaczęliśmy coraz mocniej pracować nad naszym związkiem, ale też zbliżyliśmy się do siebie bardziej niż kiedykolwiek, bez strachu przed tym, co możemy jeszcze w sobie odkryć. W tamtym okresie strach, wątpliwości, niepewność co do tego, czy się uda przeplatały się we mnie z chęcią poznania tego człowieka na nowo. Bałam się czy starczy nam sił, uczucia, czy uniesiemy tę prawdę o nas. Byłam rozdarta, chwilami zupełnie zdecydowana by przerwać to wszystko, wrócić do tego co było. Albo zniknąć bezpowrotnie. Wytrzymałam. Wytrzymaliśmy oboje.

Kilka tygodni temu wróciłam do domu. Jest inaczej. Uczymy się siebie od nowa, bywa nam ciężko, wcale nie sielankowo. Kłócimy się, ale nie tak jak kiedyś. On uczy się panować nad złością, ja staram się być świadomą swoich emocji i wypowiadanych pod ich wpływem słów.

Mam w sobie wewnętrzne poczucie, że ponieważ wyszliśmy (a może ciągle jeszcze wychodzimy) z tamtych złych ról, jesteśmy ze sobą z miłości. Że przetrwamy.

Zakochałam się w chłopaku o szerokim uśmiechu, dużych męskich dłoniach i wyrazistych poglądach. W małżeństwie nienawidziłam faceta, którego twarz zmieniała się pod wpływem gniewu w twarz obcego człowieka. A przecież to ciągle był ten sam ON.

Tyle rzeczy się zmieniło, my zmieniliśmy się nieodwracalnie. Poznaliśmy najgorszych siebie, a mimo to stale czujemy ciepło myśląc o sobie wzajemnie. Wczoraj, pierwszy raz od dawna wzięliśmy się za ręce. Nie wiem, co będzie z nami za 5, 10, 15 lat. Ale nie potrzebuję dziś pewności tak odległego jutra. A poza tym mam przekonanie,  że wszystko to, co dzieje się między nami teraz, przyniesie nam dobrą przyszłość.

Chciałam wam tylko powiedzieć: nie skreślajcie waszego małżeństwa, dopóki nie zajrzycie bardziej w głąb siebie. I jeszcze myślę, że miłość naprawdę przychodzi z czasem, tam, gdzie zaczyna się prawda o nas i wzajemna akceptacja tego, kim i jacy jesteśmy.

P.S. Kocham Cię.