Go to content

Hashimoto, kimono i gejsza – czyli krótka opowieść o zbuntowanej tarczycy

niedoczynność objawy hashimoto
Fot. iStock / hoozone

Zanim lekarz nazwał mnie hashimotką, jedyne co wiedziałam o tej chorobie to po pierwsze to, że żadna to choroba, tylko moda, za którą podążają aktorki, pisarki, dziennikarki i blogerki. Po drugie, że od tego się nie umiera. Wstyd się przyznać, ale na tym kończyła się moja wiedza o hashimoto. Przypuszczam, że na tych dwóch filarach opiera się wiedza większości społeczeństwa, niestety. Innymi słowy, hashimoto – wytwór kobiecej fanaberii.

Co ciekawe, od jakiegoś czasu otaczało mnie coraz więcej znajomych, które mówiły o „tym”, bo same chorowały, eksperymentowały z dietą i imały się różnych niekonwencjonalnych metod, by uchronić się przed koniecznością brania hormonów. Puszczałam jednym uchem, a drugim wypuszczałam, nie poświęcając temu zbyt dużej uwagi. Bagatelizowałam ich wywody i schematycznie wrzucałam je do worka z modnymi Paniami. Pamiętam jak wiosną tego roku znajomi mojego narzeczonego zaprosili nas na obiad. Wszystko było dietetyczne, zdrowe, chleb bez glutenu, sos bez śmietany, dużo owoców i warzyw, stół zastawiony przez Panią Hashimoto. Na przekąskę krewetki, pasta z avocado i orzechy. Wszystko niezwykle mi smakowało, tylko myślałam sobie, dlaczego zmusza się gości do diety a’la hashimoto, skoro oni nie hashimoto?

Aż pewnego dnia, niedługo po tym obiedzie, dokładnie 30 maja usłyszałam diagnozę – hashimoto. Co za ironia, prawda?  Wsiadłam do taksówki, obok mnie siedziało to choróbsko, śmiejąc się z satysfakcją i szepcząc „i tu Cię mam!”. Wyglądało jak klaun, który wyginał się na tylnym siedzeniu, szturchał mnie i szyderczym uśmiechem wpatrywał się we mnie. Nie miał on nic wspólnego z klaunem z cyrku, który bawił mnie i rozweselał, gdy byłam dzieckiem. Od Pana taksówkarza, który z zaciekawieniem słuchał, jak rozmawiam przez telefon, usłyszałam „Proszę Pani, teraz każda kobieta chce mieć hashimoto”. A więc moda, fanaberia? O nie! Z moją głową przecież wszystko w porządku, a za modą nigdy nie podążałam, stawiając na ponadczasową klasykę.

Zastanówmy się. Gdyby hashimoto było modą, to jak nazwa sugeruje, powinno to być piękne, szmaragdowe kimono, haftowane złotą nicią, zaprojektowane w Kioto, przez znanego japońskiego fashion designera, i które to kimono każda kobieta chce mieć w swojej szafie, nosić i błyszczeć. Tymczasem to kimono drapie, dusi, kłuje, drażni, zaciska szyję, budzi odrazę innych. Wygląda się w nim jak blada gejsza, z polikami niczym pękający pomidor. Kto w takim kimonie chciałby chodzić, nawet jeśli to ostatni krzyk mody? Nie można się w tym nawet porządnie najeść, bo obi ściska nam brzuch.  Nie jesteśmy przecież oddane i uległe jak gejsze, aby tak się poświęcać, głodzić i dreptać niemalże w miejscu. Nadto każda moda przemija, przychodzi nowa z sezonu na sezon, a o hashimoto mówi się już od dobrych paru lat.

Skoro więc nie moda, to złapmy się drugiego filaru. Od hashimoto się nie umiera, prawda! Ale biję się w piersi za moją wcześniejszą niewiedzę i ignorancję. To choróbsko przez parę miesięcy dało mi tak do wiwatu, że o ile zgodzić się mogę z tym, że się nie umiera, to objawy doprowadzają człowieka na skraj wytrzymałości i wręcz marzysz o śmierci. Tak bardzo o niej rozprawiasz, że chodzi Ci po głowie, aby wziąć hash i moto, wjechać na autostradę prosto ku przepaści i zakończyć ten dręczący żywot!

A co dręczy hashimotki? Otóż dręczą je wszystkie żywioły natury. Od wulkanu, który zalewa Cię lawą podczas spotkania, gdzie wszyscy patrzą na Twoją czerwoną od gorąca twarz. Po zamiecie śnieżne, które mrożą Ci stopy i nie pozwalają zasnąć, a termofor staje się Twoim najlepszym przyjacielem tak samo latem, jak i zimą. Po wichurę, która wyrywa ze skalpu całą Twą czuprynę, zostawiając kitka jak u samuraja. Czy burze piaskowe, po których skóra swędzi Cię jak przy ospie. Aż po ulewne deszcze wybudzające Cię w nocy spoconą i przerażoną. Zdarzają się też emocjonalne tornada, kiedy rozstawiasz po kątach wszystkich domowników. Kończąc na trzęsieniach ziemi, kiedy już Tobie samej wydaje się, że śmierć zagląda Ci w oczy swymi wyłupiastymi ślepiami. Wszystkie te żywioły pętają się na jednej małej wyspie, w jednym małym ciele. Są one tak niszczycielskie, że z tej wyspy w te pędy uciekają ludzie, zasychają wszelkie zbiorniki wodne, znikają najmniejsze formy życia, zieleń ustępuje wypalonym drzewom. Zostajesz sama, bezludna, szara. Na tym może się skończyć, choć nie musi. Taka przetrawiona wysepka to nie lada gratka dla nowych gości, którzy ochoczo się na niej zadomowią: tężyczka, depresja, nerwica.  Bo niby na wyspie nie ma już nic, ale zawsze można poszukać głębiej, może gdzieś jeszcze w ziemi, coś z życia zostało.

Dość dramatycznie, prawda? Zapewniam, to nie moda, nie kimono, nie fanaberia! A my hashimotki nie gejsze, które potulnie noszą kimono, by wejść w łaski mężczyzny lub świata, roztaczając wkoło siebie złudną wyjątkowość. Ponadto kto by z hashimotką wytrzymał? Chyba wyjątkowo twardy i lojalny egzemplarz.

Niektóre teorie jak widać, zostają szybko powalone, kiedy znienacka przychodzi nam praktykować. To tak jak z dziećmi, dopóki ich nie mamy, jesteśmy pierwsi, by radzić świeżo upieczonym rodzicom.  Ostrożnie więc z osądami, teoriami, a już tym bardziej powstrzymujmy się od hashi-hejtu.


O autorce:

Karina Dziuba

Cześć kobiety! Po tej stronie Karina. Dużymi krokami zbliżam się do 40-tki. Czy to mnie przeraża? Absolutnie nie! Teraz dopiero otwiera się przede mną raj możliwości. Kiedy jako dojrzałe kobiety wiemy już czego chcemy, a właściwie czego nie chcemy, życie staje się łatwiejsze i pełniejsze. I tak, w wieku 37 lat wróciłam do pisania, dawniej popełniłam kilka opowiadań i wierszy, które z braku odwagi lądowały z szufladzie. Z wykształcenia jestem pedagogiem i prawnikiem. Togi nigdy nie założyłam, nauczycielką też nie zostałam. Spędziłam ponad 15 lat w warszawskich korporacjach, wszystko po to, by w końcu móc osiąść na swoim i robić to co kocham.

Jestem szczęśliwą narzeczoną Portugalczyka Jose (z polskiego Józek😊). Kiedy przychodzi weekend uciekam w swój świat i piszę. Najchętniej przy łagodnej muzyce filmowej Rachel Portman. Zdarza mi się również wyciągać pióro w podróży, szczególnie w samolocie. Nie ma miejsca z lepszym zasięgiem, aniżeli to w chmurach, kiedy telefon milczy, a my odzyskujemy dostęp do samych siebie.

Jak spora część z Was, oprócz narzeczonej, przyjaciółki, córki, pełnię też rolę najtrudniejszą – jestem mamą 12 letniego Marcela. Mamy za sobą bardzo długi, ponad 9 letni, burzliwy rozwód. Piszę ‘mamy’, bo rozwód, zawsze dotyczy dzieci i dotyka ich ze zdwojoną siłą. Tak więc i ja i mój syn, przeszliśmy długą, wyboistą drogę, co tylko umocniło naszą więź i nadało jej wyjątkowego wymiaru. Tymi doświadczeniami również chciałabym się z Wami dzielić na łamach OhMe.

Ale nie tylko. Chętnie piszę o relacjach damsko-męskich, a ta tematyka jak wiecie jest jak studnia, w której nigdy za dużo wody. Chwytam za pióro też w podróży, kiedy zmysły pobudzane są nowymi widokami, smakami i dźwiękami. Zatem DO ZOBACZENIA, DO ZACZYTANIA!