Go to content

„Jedzenie było ważne. Najważniejsze. I to nim koiło się ból i wynagradzało”. Portrety: Ksenia – kompulsywne objadanie

Fot. iStock / domoyega

Gruba była zawsze. Jako noworodek ważyła 4,5 kg. Mało mamy nie rozerwała. W przedszkolu pierwsza zjadała wszystko z talerza. W domu czekał drugi obiad, bo mieszkali razem z dziadkami. Jedzenie było ważne. Najważniejsze. I to nim koiło się ból i wynagradzało. Stłukłaś kolanko? Babcia da ciasteczko. Zła ocena w szkole? Zjedz czekoladkę na poprawę humoru. Wygrałaś konkurs plastyczny? Babcia upiekła wspaniały tort w kształcie obrazu.

Lubiła być syta. Czuła się bezpiecznie i spokojnie. W kuchni odrabiała lekcje. Babcia w swoim niezniszczalnym, niebieskim fartuchu zawsze coś smażyła, pichciła, piekła. Spróbuj, czy aby dobre. Musisz jeść, żeby się dobrze uczyć. Kobieta to nie wieszak na ubrania. Męża nie znajdziesz. Pełny brzuszek, zadowolony brzuszek. Tych zdań Ksenia nigdy nie zapomni.

Jedzenie było nagrodą, plastrem, przyjacielem, towarzyszem. Jadła wszystko i dużo. W lustro nie spoglądała. Nastolatka ważąca 70 kg nie cieszyła się szczególną popularnością w szkole. Nie otaczał jej wianuszek zaopatrzonych w nią psiapsiółek. Nie lubiła siebie.

Wszystko się zmieniło po śmierci babci. Ksenia już pracowała. Mieszkała nadal z rodzicami. Była bardzo nieśmiała. Kilka koleżanek. Żadnego chłopaka. Kto by chciał taką grubaskę?

Brak ukochanej babci zakłócił jej poczucie bezpieczeństwa. Po pogrzebie napiekła ciasteczek. Tych cynamonowych. Babciny popis. Miała wrażenie, że babcia jest obok. Uśmiecha się, głaszcze ją po głowie i mówi, że jest taka mądra, i wspaniała. Zjadła wszystkie ciastka. Było ich sto. Równa setka. Pochłonęła je. Uspokoiła. Ukoiła ból. Przestała płakać i choć czuła te ciasteczka po samo gardło, zasnęła.

Wzięła zaległy urlop. Była w żałobie. Codziennie gotowała to, co zazwyczaj robiła babcia. Duże ilości. Starczało dla rodziców. Resztę zjadała sama. Nikt nie kontrolował tego, co robi. Mama w żałobie, tata pochłonięty pracą.

Ostatnio krupnik z wkładką mięsną. Kopytka w sosie kurkowym z bitkami wołowymi i podsmażanymi buraczkami. Na deser legumina i pączki z powidłami śliwkowymi. Oczywiście z kompotem wiśniowym. Po takim obiedzie z deserem nie powinna być stanie się ruszyć, a ona wychodzi niby na spacer, a tak naprawdę do maca na lody, potem do kfc po mega porcję skrzydełek i do ulubionej cukierni po wuzetkę. Nie jedną. Wróciwszy do domu odgrzewa resztki obiadu na kolację i smaży naleśniki z twarogiem i śmietaną, bo tata je tak bardzo lubi. On pracujący fizycznie jest w stanie zjeść cztery. Ona przy nim zjada dwa, a gdy nikt nie widzi, resztę zabiera ze sobą do pokoju i smarując nutellą pochłania. Do tego kubek kakao i tak  dopiero może zasnąć. Budzi się nad ranem. Zlana potem, bo przypomina sobie, że babci już nie ma. Biegnie więc do kuchni. Do swojej oazy spokoju. Wyjada resztki. W szafce  znajduje czekoladki, które babcia dostała od sąsiadki w podziękowaniu. Gdy zjada ostatnią pralinkę, uspokaja się. Błogie uczucie pełności wraca. Błogie i diabelskie zaraz. Bo z trudem pohamowuje wymioty. Nie słucha żołądka, który protestuje z powodu wytężonej pracy.

Opycha się codziennie. W ciągu dnia, gdy rodziców nie ma. I nocami, gdy już śpią, a ona płacze za babcią. Na szczęście Warszawa to duże miasto. Zmienia sklepy, żeby nikt nie zauważył, co i w jakich ilościach kupuje. A kupuje jak dla wojska. W marketach, sklepach nocnych i osiedlowych. Jak alkoholik zmienia osiedla. Jest anonimowa. I nikt się nie dziwi, że po raz kolejny wychodzi z siatami jedzenia jak na święta.

Gdy wraca do pracy po dwóch tygodniach, koleżanki i szefowa jej nie poznają. Nie dość, że wyraźnie przytyła, to wygląda niedbale. Odrosty kilkucentymetrowe. Paznokcie wołają o nową hybrydę, albo chociaż o zdjęcie starej.

Ciuchy opinają ciało. Są o wiele za ciasne. I tak włożyła te kiedyś za luźną tunikę, którą kupiła na allegro. Dziś ledwo w nią weszła. Nowych ubrań nie kupiła. Nie czuła potrzeby. W domu chodzi w dresach. Gumka się rozciąga. Eleganckie ubrania do pracy niestety tak elastyczne nie są. Przy koleżankach nic nie je. Ukradkiem w toalecie, gdy jest pewna, że inne pracują, pochłania kanapki, sałatki z majonezem, opakowanie ciasteczek, tabliczkę czekolady. I tak co dwie godziny. Słoik nutelli też jest dobry, bo nie trzeba gryźć. Zapach jedzenia tuszuje odświeżaczem do WC.

Tyje w szalonym tempie. Opycha się do granic wytrzymałości. Wtedy czuje się najszczęśliwsza, najspokojniejsza. I przypomina sobie babcię.

Matka z ojcem jeszcze nie zauważają zmiany. Widzą ją codziennie. Może dlatego. W pracy dziewczyny po kryjomu się naśmiewają. Tylko Marzena się jej przygląda. Widzi smutek i barierę, jaką Ksenia wokół siebie wytworzyła. Próbuje zagadać, ale Ksenia jest skryta.

Wpadnie dopiero za miesiąc, gdy w ataku paniki będzie przeszukiwać szafki koleżanek po godzinach. Znajdzie 7 batoników u Joli, opakowanie płatków u Marzeny, 2 paczki herbatników u Kasi, pudełko raffaello u Zosi i kilogram cukru u szefowej, który na koniec będzie wyjadać łyżką. Nie będzie świadoma, że Marzena przypadkiem zapomniawszy dokumentów, zjawi się w biurze i zza szyby będzie to wszystko widziała. Nie ucieknie. Nie zlekceważy. Poczeka spokojnie, aż Ksenia napcha się do momentu uzyskania upragnionego spokoju. Wejdzie i przytuli przerażoną koleżankę. I obieca zachować dyskrecję pod warunkiem wizyty u psychologa.

Ksenia w obawie blamażu zgodzi się na taki układ. U psychologa przerażona otworzy się bardzo powoli. Po kolei będzie pokazywać swoje kolejne warstwy. Dowie się, że je się, by żyć, a nie żyje, by jeść. Nauczy się, jak poczuć się bezpieczną niekoniecznie po zjedzeniu kilograma cukierków i 3 pudełek ciastek. A za kilka lat będzie nie do poznania. Będzie spokojna, uwierzy w siebie i z taką determinacją, z jaką kupowała jedzenie, schudnie. I już będzie spoglądać w lustro, a babcię będzie wspominać sadząc w ogórki jej ulubione konwalie.