Go to content

„Najgorsze przychodzi, gdy ugasisz wszystkie pożary”. Czy jest życie po załamaniu nerwowym?

fot. raw/iStock

Zawsze były tymi, które dawały radę. Tak zwane silne kobiety. Dziś wiedzą, że nawet najsilniejszy człowiek może się załamać. A jedynym ratunkiem jest wtedy zaopiekowanie się sobą, a nie walka. Jeśli walczysz po omacku– tracisz siły.

Ewa: Gdyby ktoś mi dziesięć lat temu powiedział, że będę marzyła o tym, żeby mnie gdzieś zamknęli i podali leki wyciszające, nie uwierzyłabym. Tylko miałam wtedy bezpieczne, spokojne życie: kochający rodzice, mąż, dwoje zdrowych dzieci. 2020 rok wszystko zmienił.

Alicja: Po wielu latach rzuciłam etat. Pomyślałam: to dobry moment. Córka idzie do przedszkola. Mam wsparcie partnera. Własna firma pozwala na elastyczny czas pracy. Biznes zakładałam z przyjaciółką, w branży na której obie znałyśmy się świetnie. Co mogło nie pójść? Żadna z nas nie przewidziała zmian, które nadejdą.
Tak, przechodziłam wcześniej kryzysy. Ale właśnie dlatego mówiłam sobie: nic się nie może stać, jesteś sprawcza.

1.

Ewa: Tuż przed pandemią mąż zrezygnował z pracy w restauracji. Był menadżerem, miał dostać etat w innym, lepszym miejscu. Za lepsze pieniądze. Od kwietnia. W marcu ogłosili lockdown. Właściciel nowego miejsca z wiadomych względów odraczał podpisanie umowy. W końcu zrezygnował. Mieliśmy trochę oszczędności, niezbyt dużo, bo wysłaliśmy straszą córkę na studia zagranicę. „Ogarniemy” pocieszaliśmy się.

Ja jestem redaktorką, traciłam zlecenia, trudno, myślałam. Kasą nigdy się nie przejmowałam, wychodziłam z założenia, że zawsze da się zarobić.

Ale na początku maja moja mama źle się poczuła– temperatura jej rosła z minuty na minutę, dusiła się. Pogotowie kilka razy odmówiło przyjazdu, nie mieli wolnych karetek. „Niech mama przyjedzie do szpitala sama” rzuciła do mnie dyspozytorka. Sama? Sześćdziesięciolatka, która lała się przez ręce. Której nie zabrałaby żadna taksówka? Pojechałam po nią osiemdziesiąt kilometrów– przez cała noc jeździłyśmy w poszukiwaniu szpitala, gdzie mamę przyjmą. Przyjęli nad ranem. Wieczorem mama zmarła. Covid.

Przez kolejne tygodnie zajmowałam się pocieszaniem taty i siostry. Pocieszałam też męża, bo nie mógł znaleźć pracy. I córkę, bo z dnia na dzień została w obcym kraju, odcięta od ludzi. Wspierałam też syna. Po nocach pracowałam. Czułam się, jak robot, podłączona do baterii alkalicznych, prawie nie spałam, piłam dużo kawy i energetyków. W wakacje spotkałam się z przyjaciółką, „Jak ty się czujesz?” złapała mnie za rękę. Spojrzałam zdziwiona: „A jak mam się czuć? Normalnie”. „A jeśli chodzi o mamę?” drążyła. Przez moment nie wiedziałam, o czym mówi– przecież z mamą okej.

Dopiero po chwili do mnie dotarło: „Przecież mama nie żyje”.

Alicja: Firma nam nie szła. W mężu przestałam mieć wsparcie, bo stresował się swoją pracą. Przyjaciółka okazała się trudna współpracowniczką, wymagała ode mnie absolutnie koncentracji, a ja przeżywałam sytuację w domu. Bombardowała mnie rzeczywistość. Nieustannie ktoś czegoś ode mnie chciał. Praca się nie kończyła: zasypiałam nad laptopem, budziłam się o czwartej, myłam i o siódmej rano od nowa. Nie miałam czasu dla córki, dla przyjaciół, dla rodziców. Wszyscy mieli pretensję. A potem odkryłam, że mąż pisze z inną kobietą, niby koleżanką z pracy, jak wcześniej zapewniał. Tylko, że kto do koleżanki wysyła zdjęcia, czy pisze do niej: „dziś mi się śniłaś”.

2.

Ewa: Nie miałam spektakularnych objawów załamania, nie zasłabłam, nie trafiłam do szpitala. Byłam rozdrażniona i poirytowana. Złościł mnie mąż, syn, irytowała córka, tata i siostra, pani w sklepie i sąsiadka. Gdy widziałam, że ktoś do mnie dzwonił– miałam odruch wymiotny. Kłóciłam się ze wszystkimi i miałam dość sama siebie. Za namową koleżanki wykupiłam wizytę online u psychiatry, chciałam dostać od lekarki proszki, które mnie wyciszą, pozwolą spać. Myślałam, że zada kilka rutynowych pytań i zaraz prześle kod do recepty, w końcu po to wydałam pieniądze na wizytę. Ale psychiatra nie dała się zwieść,  była uważna, dociekliwa. A moje zachowanie przy niej, kompletnie zaskakujące. Zalałam się łzami. Nie pamiętam nawet pytania, które sprowokowało mój emocjonalny wybuch.

Alicja: Mąż nie czuł się winny. Nie przepraszał. Może wtedy byłoby mi łatwiej. Ale on spisał sobie listę zarzutów do mnie; brak seksu, niecierpliwość, zajęcie sobą. Powiedział, że mnie kocha, ale to ja muszę się postarać. Jak usłyszałam słowo „POSTARAĆ”, zalała mnie krew. Bo całe życie musiałam się starać; w domu, w szkole, na studiach, w pracy. Nie chciałam się więcej starać. O nic i o nikogo.
Byliśmy w potrzasku finansowym, nie mogłam ani wyrzucić go z domu, ani się wyprowadzić. Twierdził, że zakończył pisanie z koleżanką, ale nie zrobił nic więcej. Mijaliśmy się niemal bez słowa.

3.

Ewa: Ludzie nie wiedzą, że najgorsze przychodzi, gdy ugasisz wszystkie pożary, a świat i rzeczywistość wracają do normalności. Niby normalności Mąż znalazł nową pracę, syn wrócił do szkoły, córka też zaczęła normalnie zajęcia, siostra planowała zaległy ślub, a tata związał się ze znajomą. I to był mój wyzwalacz, z jednej strony chciałam, żeby ułożył sobie życie, z drugiej nie mogłam uwierzyć, że niecały rok po jej śmierci mieszka w naszym domu rodzinnym z inną kobietą. I to ona gotuje w naszej kuchni i planuje wspólne wyjazdy. Przecież moi rodzice tak się kochali. Co warte jest życie? Mimo leków, wciąż się bałam, dusiło mnie ze strachu. Chciałam tylko doczekać wieczora, zawinąć się w koc i włączyć serial. Nie interesowało mnie nic, ani nikt, nie odbierałam telefonów. Spałam tylko dzięki tabletkom nasennym. Ale i tak nie chciało mi się żyć. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś takiego– byłam matką, a cały czas myślałam, że jestem nikomu nie potrzebna, że śmierć jest jest najlepszym rozwiązaniem. I tak przecież wszystko się nią kończy. Przed sobą widziałam ciemność.

Alicja: Mimo pogarszające się stanu psychicznego jeszcze walczyłam. Bagatelizowałam objawy, bóle głowy, pleców, słabość. Przełykałam złość. A potem nagle pękłam. W nocy odebrałam maila. Lista zarzutów od przyjaciółki: zawiodłam się, musimy być silne, roztkliwiasz się. „Ja na twoim miejscu”. Zamiast odnieść się do maila, napisałam, że chcę się wycofać z umowy, że zostawiam jej to, co włożyłam, jest mi wszystko jedno. Spakowałam się i rano oznajmiłam mężowi, że zabieram córkę z przedszkola i na dwa tygodnie jadę w góry do koleżanki z podstawówki. Od niedawna prowadziła tam pensjonat. Był w szoku. I to była ostatnia rzecz, którą zrobiłam z rozpędu. Dojechałam w góry i kolejne tygodnie nie przestawałam płakać. Ja, która przysięgałam sobie, że nigdy nie będę płakać przy dziecku.

4.

Ewa: Nie da się nie przeżyć żałoby. Być zawsze dzielną. Banał, ale dla mnie odkrycie. Nie powiem: „Poszłam na terapię, wszystko poukładałam, znów jest, jak kiedyś”. Nie ma jak kiedyś i nie będzie. Straciłam mamę. Te bezsensowne śmierci są najgorsze. Z drugiej strony, czy są jakieś sensowne? Nie chodzę na terapię, bo jej nie potrzebuję: potrzebuję czasu dla siebie, spokoju, zmiany życia, przepłakania. I daję go sobie.

Alicja: Wiem, jak powinnam skończyć tę opowieść. Rzuciłam męża, do przyjaciółki się nie odezwałam więcej, zaczęłam nowe życie w górach. Nie, choć miałam takie plany. Mój tragiczny stan trwał kilka tygodni. Ale zapoczątkował dłuższy proces pracy nad sobą. Nie nad innymi, nad sobą. Moje załamanie psychiczne wynikało z ukrywanych przez lata uczuć. Z zaspokajania innych, z bycia miłą, z ustępowania. Wtedy, w górach, wiedziałam, że nie przeżyje już tak ani dnia więcej, bo to się skończy chorobą. Byłam, owszem, gotowa zrezygnować z małżeństwa, z przyjaciółki i firmy. Tylko, że oni mi na to nie pozwolili. Byli, pomogli się podnieść. Ale właśnie dlatego, że powiedziałam; „nie dam rady dłużej, nie chcę”.