Go to content

Dorota Minta: „Teraz kobiety są same, są przytłoczone obowiązkami, więc nie dziwię się, że się przewracają”

Fot. iStock/Viktor_Gladkov

Jak często dopuszczamy do siebie myśl: „Mam dość. Potrzebuję pomocy?”. Jak często myślimy o tym, że potrzebne jest nam wsparcie, że za chwilę zwariujemy od nadmiaru obowiązków narzucanych samym sobie, ale też przez najbliższe otoczenie? Czy pozwalamy sobie na pytanie: „Czego ja chcę w życiu?”, czy zagłuszamy je bojąc się własnych odpowiedzi. Psychoterapeutka Dorota Minta marzy o tym, żeby kobiety się zbuntowały, zbuntowały się przeciwko samym sobie, by przestały być wszechstronne, samowystarczalne i by, gdy tego potrzebują, potrafiły poprosić o pomoc. 

Ewa Raczyńska: Kobiety czują potrzebę wizyty u terapeuty?

Dorota Minta: Są kobiety, które tak czują i faktycznie decydują się na wizytę u terapeuty. Jednak duża część z nas ma wydrukowane kulturowo, że jako kobiety muszą sobie ze wszystkim same radzić i nie powinny nikogo prosić o pomoc. Uważamy, że musimy być dzielnymi matkami, pracującymi kobietami, musimy mieć super figurę, świetnie wyglądać pomimo 45-ciu lat i nie przychodzi nam do głowy, że pewne rzeczy, które się z nami dzieją, wymagają pomocy czy porady fachowca. Myślę, że kobiety nadal w dużym stopniu nie dają sobie zgody na proszenie o pomoc.

Dlaczego?

Ponieważ pomoc odbieramy w kategoriach porażki, dla nas jest to jak przyznanie się, że nie daję sobie rady, nie jestem aż tak doskonała. Pewnie dlatego bardzo często kobiety przychodzą do mnie z problemami swojego dziecka, obawiają się, że coś z ich dzieckiem jest nie tak. A potem okazuje się, że dziecko ma zwyczajny kryzys 14-latka i za chwilę poradzi sobie z tym, natomiast to kobieta sobie z czymś nie radzi. Przychodzą do mnie mamy, które mają problemy z żywieniem swoich dzieci, są w dramatycznej rozpaczy, że ich dzieci nic nie jedzą, a potem się okazuje, że to one mają problem ze sobą. Mam wrażenie, że spora część z nich używa problemów z dziećmi jako pretekstu i usprawiedliwienia: „Przecież nie idę ze sobą, tylko poradzić się w sprawie dziecka” – tłumaczą. Tyle tylko, że bardzo szybko już podczas pierwszej rozmowy przechodzą do własnych problemów.

Niestety: wizyta u psychologa, psychoterapeuty, psychiatry nadal jest stygmatyzująca. Jest tak pomimo, iż dużo się mówi o konieczności dbania o zdrowie psychiczne, a jednak umówienie się i pójście na wizytę wymaga dużego wysiłku.

Być może jest w tym także sporo winy nas, psychologów. Może zbyt często mówimy skomplikowanym językiem, lubimy widzieć się na piedestale i nie zachęcamy ludzi do przyjścia do gabinetu. Ostatnio rozmawiałam z kolegami, których poprosiłam, żeby napisali w swoim opisie dwa zdania o sobie prywatnie. Wywołało to dyskusję: czy powinniśmy pokazywać pacjentom swoją prywatność, czy występować tylko jako profesjonaliści. Uważam, że pokazanie, iż psycholog ma jeszcze inne życie – że czymś się interesuje, ma pasje, że po prostu jest człowiekiem, a nie szamanem – może pomóc wykonać pierwszy telefon lub napisać maila z prośbą o pomoc.

To jedno zdanie może kogoś zatrzymać.

Zgadza się. Sama staram się unikać fachowego słownictwa w publicznych wypowiedziach, gdy nie ma takiej potrzeby. Należy mówić tak, żeby być rozumianym przez jak największą liczbę osób, a nie popisywać się swoją wiedzą. Moje kompetencje pokazują się wtedy, kiedy ktoś rozwiązuje przy współpracy ze mną swoje problemy, a nie wtedy, kiedy będę używać mało zrozumiałych słów. Uważam, że takie podejście ułatwia kontakt z terapeutą. Zresztą ja sama, kiedy idę do lekarza, proszę go o informację, co mnie czeka i jestem na tyle dorosła, że umiem powiedzieć: „Nie rozumiem, jeszcze raz poproszę”. Niestety, wiele osób nie zapyta i nie pójdzie drugi raz po pomoc. Dlatego edukacja psychologów też jest potrzebna.

Jednak to najczęściej w sytuacjach mocno kryzysowych sięgamy po pomoc?

Niewiele osób mówi głośno: „Chodzę na terapię”, „Przerabiam całe swoje życie i wiele rzeczy zrozumiałam”. Rzadko mówimy o czymś takim w rozmowach towarzyskich. I tu nie chodzi o opowiadanie szczegółów terapii, ale o to, że coś takiego jest. Szybciej powiemy: „Zobacz, znalazłam świetną kosmetyczkę”, niż spytamy: „Słuchaj jesteś ostatnio w świetnej formie, co ze sobą zrobiłaś?”. Dbanie o kondycję psychiczną, w każdym jej obszarze, nie jest tematem rozmów i codziennego namysłu. Psychoterapeuta przychodzi nam do głowy, jak już lecimy nią w dół i boimy się rozbić. Taka jest prawda. Potwierdzają to moje obserwacje w praktyce: nie więcej niż 10% moich pacjentów to ci, którzy chcą sobie poukładać pewne sprawy sami ze sobą i nie są w kryzysie.

Już są po terapii i wracają?

Tak. Wtedy jest to długofalowa relacja. Sporo mam takich pacjentów, zarówno kobiet i mężczyzn, którzy wracają po jakimś czasie, bo mają słabszy czas albo potrzebują sobie pewne rzeczy odświeżyć. Tak się dzieje między innymi w terapii bardzo ciężkiego zaburzenia, czyli na przykład zaburzenia odżywiania, anoreksji. To choroba, która nie znika i sukcesem jest, że pacjentka, która przeszła terapię, funkcjonuje już dobrze i potrafi wcześniej zauważyć, że coś może jej zagrażać, by w efekcie przyjść po pomoc zanim nastąpi nawrót choroby. To jest dla mnie bardzo budujące. Terapia bardzo często ma ten swój pierwszy dłuższy etap, zakończony sukcesem. A jednak zdarzają się powroty, bo powrót po jakimś czasie, żeby odświeżyć, omówić jakieś zdarzenia i odczucia, które się pojawiły nie świadczy u nieudolności pacjenta czy terapeuty. W takim przypadku często używam porównania do stomatologa. Są tacy, którzy chodzą do dentysty systematycznie, są tacy, którzy idą, gdy boli. I tu i tu jest pewien lęk, jednak idziemy i wiemy, że po pewnym czasie trzeba będzie wrócić – poradzić sobie z dziurą w zębie albo je wybielić, a przecież jest to zabieg, który nie ratuje życie. Tak samo jest z terapią, można iść na „wybielanie zębów”, żeby nasze życie było lepsze.

A ostatecznie, te kobiety, które początkowo przychodzą z problemami swoich dzieci pozwalają sobie pomóc? Zostają?

Zostają. Często ten pierwszy raz umawiają się, bo coś nie tak dzieje się z dzieckiem lub ze związkiem, który chcą ratować albo chcą dobrze się rozstać, co jest trudne i wymaga wysokich umiejętności i bardzo często wsparcia. One początkowo nie mówią, że chcą pomocy dla siebie, ale bardzo szybko wiedzą, że jej potrzebują i przyznają to przed sobą.

Wspólnym mianownikiem dla wielu kobiet jest niskie poczucie własnej wartości i brak sprawczości we własnym życiu?

Ostatnio przygotowywałam materiał dotyczący depresji, która dotyka ogromną liczbę Polaków, niestety częściej kobiet, niż mężczyzn. Pewnie dzieje się tak dlatego, że kobiety są bardziej empatyczne, mają większą potrzebę namysłu nad swoim wnętrzem, nad potrzebami i emocjami innych. Jednak zauważam, że bardzo dużym problemem są ogromne wymagania obecnie stawiane kobietom. Dzisiaj cieszę się, że jestem po 50-tce, mam dorosłą córkę i nie muszę teraz mieć małego dziecka. Dlaczego? Bo mam wrażenie, iż w tamtych mrocznych czasach PRL-u większe było przyzwolenie dla bycia niedoskonałą. W tej chwili mamy mają być doskonałe jako kobiety, jako matki, które zajmują się dziećmi, programują im rozwój, do tego muszą być seksowne i jeszcze świetne w pracy. A przecież to jest niemożliwe. Tak się po prostu nie da.

Dyskutowałam kiedyś z kobietą która jest doulą. Rozmawiałyśmy o poradach, między innymi o tym, że kobieta po porodzie jest cały czas z noworodkiem, że kontakt z dzieckiem jest zarówno dla dziecka jak i matki bardzo ważny. I że kiedyś tak właśnie było. Tyle, że wtedy kobieta w połogu nie była sama. Miała mamę, babcię, ciocię, one jej pomagały. Świeża mama nie wstawała już pierwszej nocy przewijać dziecka, bo one to robiły. Teraz kobiety są same, są przytłoczone obowiązkami, więc nie dziwię się, że się przewracają.

Plus ocena publiczna i kreowana idealna, choć wirtualna rzeczywistość.

Tak. Kiedy patrzę na zdjęcia wnętrzarskie, to zawsze mówię: „Poproszę o zdjęcie tego pokoju czy kuchni po porannym wyjściu 4-osobowej rodziny do szkoły i pracy”. Tymczasem my patrzymy na te obrazki i chcemy, by tak samo idealnie wyglądało nasze życie. A życie nie jest idealne: bywa piękne, ale ma też rysy, krosty i strupy.

Uważam, że problemy, które kobiety mają same ze sobą, wynikają z braku zgody na ułomność, na bycie brzydkim, bycie starym, bycie biednym. Przykład to powszechne dążenie do „obrandowania siebie”. To jest aspiracyjne pokazywanie, że mnie stać na buty czy torebkę danej firmy. Miałam kiedyś przyjaciółki, Paryżanki po 80-tce, które nosiły torebki od Chanell, ale z metką w środku. Nie miały wielkiego logo, nie musiały nikomu nic udowadniać i pokazywać.

A my myślimy, że pozorami zagłuszymy wiele z naszej szarej rzeczywistości.

Dlatego, kiedy przychodzą do mnie pacjenci, staram się poznać ich otoczenie i postrzeganie świata, by wiedzieć jak najlepiej im pomóc.

Z pewnością jest tak, że kobiety częściej przychodzą po pomoc, ponieważ mają poczucie odpowiedzialności za cały świat. Za dzieci, za partnera, który ma problemy w pracy. Zdarzało mi się, że przychodziły do mnie najpierw kobiety, by umówić męża na terapię. Za to ja bym bardzo chciała, żeby kobiety się w końcu zbuntowały przeciwko samym sobie, bo dałyśmy się wkręcić w rolę bycia wszechstronnymi. A co się stanie, gdy raz będzie nieposprzątane albo nie będzie obiadu, tylko kanapki albo gdy raz na jakiś czas pójdziemy i zjemy coś w restauracji czy fast foodzie? Nic się nie stanie. Naprawdę.

Tymczasem kobieta sama sobie stawia wymagania. Sama siebie zmusza do robienia wielu rzeczy, których, powiedzmy sobie szczerze, nie musi robić, a na pewno nie w takim wymiarze, jak jej się wydaje. Doświadczeni menedżerowie mawiają, że jeśli ktoś choć raz się nie zbuntuje, choć przez chwilę nie będzie anarchistą, to niczego nie osiągnie. Dlatego każda kobieta powinna przejść moment buntowania się, pójścia pod prąd, bo to daje siłę i poczucie niezależności.

Jestem przekonana, że warto czasami się zatrzymać i pomyśleć swoich potrzebach, pragnieniach i lękach, możliwościach i ograniczeniach. Zapisać je na kartce papieru albo w telefonie. To wstęp do procesu, jakim jest odkrycie siebie na nowo, uporządkowanie swojego wnętrza lub stawienia czoła problemom i demonom. W takim procesie potrzebny jest ktoś, kto spełni rolę przewodnika i właśnie taką osoba jest terapeuta.


Arch. prywatne

Arch. prywatne

Dorota Minta – ukończyła psychologię ze specjalizacją kliniczną na Uniwersytecie Wrocławskim, Akademię Pedagogiki Specjalnej w Warszawie oraz Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu. Swoje wykształcenie stale uzupełnia poprzez kursy, szkolenia i udział w konferencjach naukowych. posiada wieloletnie doświadczenie w pracy terapeutycznej, szkoleniowej. Wykładowca akademicki, autorka programów nauczania, publikacji naukowych i popularnonaukowych i ekspert. Współpracuje z organizacjami pozarządowymi, w z fundacją STOMAlife. Pracuje z osobami zmagającymi się z zaburzeniami odżywiania (anoreksją i bulimią), doświadczającym obniżonego nastroju, odczuwającymi braku satysfakcji z własnego życia i niską samoocenę. Pomaga radzić sobie z trudnościami pojawiającymi się w życiu w obliczu kryzysu związanego np. z przewlekłą chorobą, utratą pracy, rozpadem związku, żałobą. Zajmuje się również psychologicznymi aspektami odżywiania chorych między innymi w chorobach nowotworowych. Prowadzi terapię w w nurcie poznawczo-behawioralnym, czerpiąc również z nurtu humanistycznego, dopasowując ją do indywidualnych potrzeb konkretnej osoby. Dużą rolę w prowadzonej przez nią terapii, ale też warsztatach stanowi film, przez lata doświadczeń wypracowała własny model wykorzystywania obrazu w swojej pracy.

Pasjonuje się psychologicznych uwarunkowania kultury kulinarnej Polski i Europy. Współzałożycielka polskiego Slow Food. Słucha jazzu i uwielbia sztukę, szczególnie polskie malarstwo XX w.