Go to content

Trzy rzeczy, które już dawno powinnaś dla siebie zrobić. Bądź zdrową egoistką!

kobieta

My, kobiety, mamy w sobie coś takiego, że łatwo nam ustawiać swoje pragnienia na szarym końcu. Zwykle marzenia naszych dzieci czy partnera przedkładamy ponad swoje. Wyjście z przyjaciółkami na wino? „O nie! Trzeba przecież z dziećmi powtórzyć materiał do klasówki”. Drogi ciuch dla siebie? „O nie! Jest tyle rzeczy potrzebnych dla domu!” Spełnienie własnych marzeń? „O rany, kiedyś to zdążymy jeszcze zrobić. Mogą poczekać”. A niby dlaczego? Niby dlaczego nie miałybyśmy zawalczyć o siebie? O swoje szczęście. Przyjemności. Teraz. Natychmiast. W tej sekundzie!

1. Zanurz się po uszy w babskiej energii

To naprawdę potrafi zdziałać cuda! Mam kilka znajomych, przyjaciółek, koleżanek, które sprawiają, że chichoczę z nimi jak małe dziecko. Tak bardzo, że boli mnie najpierw szczęka, a potem brzuch. Śmiejemy się z rzeczy, których nie sposób tu przytoczyć, bo przełożone „na literki” nie oddadzą naszego poczucia humoru. Uwielbiam i nie mam z tym najmniejszego problemu, by spakować się i wyjechać do Klaudii do Gdańska na weekend i spędzić z nią uroczy czas, spacerując z psami po tamtejszych lasach. Zjadamy mnóstwo pysznego wege jedzenia, marzymy o dalekich podróżach, rozmawiamy o książkach, mężczyznach i nabijamy się same z siebie.

Do Agnieszki, która ma czwórkę dzieci i mnóstwo obowiązków zwykle umawiam się na kawę. Gadamy wtedy tak zaciekle, że nie możemy uwierzyć, jakim cudem tak szybko mijają minuty, które zamieniają się nagle… w cztery godziny. Czasem też wyskakuję na spotkania w większym gronie kobiet, zwykle spotykamy się na balkonie u Nataszy. Wtedy jest wino, śmiech, rozmowy… także te najpoważniejsze o miłości, życiu, dzieciach. Czasem wydaje mi się, że gdyby nie kobiety, przestałabym istnieć. Babska energia dla mnie jest jak życiodajne źródło. Wiem, że brzmi to górnolotnie. Ale trudno! Jeden wieczór z moimi ulubionymi koleżankami i wstaję rano jak nowo narodzona, by dalej przedzierać się przez swoje życie.

Ale mam też przyjaciółkę, która gdy chce wyjść ze mną na wino, słyszy od męża: „Kasiu, zostawisz nas? Naprawdę!” I cóż, przez lata rzadko widywałam się Kasią, choć to właśnie z nią śmieje mi się najlepiej. Kaśka jednak coraz śmielej zostawia męża i podąża za babską energią, a jemu jednak… korona z głowy nie spadła, gdy musiał podać synom obiad, kolację i czasem jeszcze poczytać im książkę przed snem. Brawo, Kaśka!

2. Zrób coś, co zawsze odkładasz na święte nigdy!

Ja marzyłam od wielu lat o tatuażu. Ale tatuaż to jest jedna z takich rzeczy, do której niezmiernie ciężko się zmotywować. Z kilku powodów. Po pierwsze tatuaż to jednak nie jest pierwsza potrzeba. To jedna z tych rzeczy, które zawsze można odłożyć na później. Zawsze przed nią znajdziesz coś bardziej pilnego. U mnie to były: wizyta u ortodonty z dzieckiem; zakup nowej pralki i koniecznie remont, a dokładnie cyklinowanie podłogi. I przyznasz, że tak można bez końca. Zawsze jest coś! Po drugie: w przypadku tatuażu, łatwo się straszyć, odraczając tę potrzebę na później. Słyszałam w swojej głowie: „O matko, przecież on zostanie z tobą na całe życie!”, „O rany, a może dostanę uczulenia na jakiś barwnik?”, „To jednak nie jest rzecz rozsądna”. Ani rozsądna, ani pierwszej potrzeby. Na pewno dyskusyjna, odrobinę kontrowersyjna i jednak ciut szalona. Po trzecie: najgorzej, że inni ludzie łatwo taki pomysł odradzają: „Zupełnie do ciebie nie pasuje”, „To okaleczanie ciała”, „Sama chemia”.

A jednak ja znalazłam sposób na to, by mieć swój pierwszy tatuaż. Po prostu poprosiłam rodzinę, by zrobili mi taki prezent imieninowy. Zaznaczyłam też, że choćby się waliło i paliło, to nie wolno im ulec moim lamentom – że boję się, że drogo, że może jednak chciałabym ten piękny żeliwny garnek dostać w prezencie. Rodzina zrozumiała moje dziwactwo. Oczywiście w ostatniej chwili zaczęłam wykrzykiwać, że zmieniłam zdanie. Ale udało się. Mam swój pierwszy tatuaż i nie żałuję. Biegnę teraz już bardziej śmiało po swojej liście marzeń. A mam na niej jeszcze kilka ekscentrycznych pomysłów.

3. Kup sobie to wreszcie, do cholery, kobieto!

Mam znajomą, która marzyła o pięknej torebce Stelli McCartney. Takim modelu z ekologicznej skóry z łańcuszkiem. Marzyła. Przeglądała foldery. Liczyła oszczędności. Zastanawiała się, czy aby na pewno nie jest to jakaś ekstrawagancja. Oczywiście, że w jej przypadku to była ekstrawagancja! Tylko co z tego? Powiem wam, że ta moja koleżanka kupiła sobie tę torebkę, dopiero kiedy wyrzucili ją z pracy. Kupiła sobie, bo się przeokropnie wpieniła! Bo oczywiście zwolniono ją w perfidny i niesprawiedliwy sposób. Po latach lubimy powspominać sobie z przyjaciółkami tamtą właśnie sytuację. Jest dla nas takim drogowskazem… by nie czekać na swoją złość, by pozwolić sobie na przyjemny, drogi i egoistyczny zakup. W nagrodę za niesprawiedliwość!

Ja oczywiście rozumiem, że często marzymy o tym, na co nas nie stać. I tu nie pomogą komentarze pt. „Jesteś tej torebki po stokroć warta”. Powtarzałam sobie takie teksty właśnie po stokroć i nie działały. W moim wypadku zadziałało coś innego – spryt. Dziś robię tak: wymyślam sposób na oszczędzanie, by kupić sobie wymarzoną rzecz. Ostatnio zrobiłam porządki w szafie i wstawiłam ciuchy na platformę wyprzedażową z ubraniami. Znalazłam rolki, na których nie jeżdżę już od trzech lat i lodówkę samochodową turystyczną, która (o dziwo!) okazała się warta naprawdę sporą kasę. Sprzedałam to wszystko i nie pozwoliłam, by ktoś z mojej szanownej rodziny partycypował w tej ekstra kasie. Przeznaczyłam ją dla siebie: na wymarzone szpilki. Wiecie jakiej marki?! No właśnie!