Go to content

Siostry Miłosierdzia. Nieustannie ratujemy, bronimy, wspieramy. Ale czy nam to odpowiada?

fot. PeopleImages/iStock

Od razu w uszach mi gra muzyka zespołu „Sisters of Mercy”😊. A tak serio, to zastanawiałam się skąd u nas takie poświęcenie, empatia i służba innym? Skąd to do nas przychodzi? Z urodzenia, wiary, kodów rodowych? Ile z nas jest pielęgniarkami, nauczycielkami, lekarzami, adwokatami? I nie chodzi mi tylko o wykształcenie, a to jak zachowujemy się w życiu codziennym.

Niemal nieustannie kogoś ratujemy, bronimy i wspieramy. Wspieranie jest energią kobiecą i to jest wspaniałe. Czyli to czego mężczyznom najbardziej brakuje: wiary w nich i wsparcia słowem i czynem. Natomiast my się ciągle jeszcze bawimy w siostry miłosierdzia. Czy nas o to ktoś prosi czy nie, to ratujemy, leczymy, rzucamy wszystko i biegniemy pomagać. Potrafimy poruszyć niebo i ziemię, aby pomóc ukochanemu. Nawet wtedy, kiedy on o to nie prosi. Jaki jest efekt? A taki, że otrzepie się i pójdzie. A jeszcze jest scenariusz, że zostanie bo mu wygodnie mieć osobę, która jest na tyle silna emocjonalnie, że wszystko załatwi i zrobi, a on odpocznie. Czy Wam to odpowiada?

Każdy w swoim życiu przychodzi na ten świat ze swoją misją, ale też i z lekcjami do przerobienia i odrobienia. I to nie jest tak, że to, co nas w życiu spotyka, to taka złośliwość i dopust boży. Nie. To, takie „dziabnięcie” palcem w ramię „zobacz co robisz i jak się z tym czujesz i twoi bliscy”. Brzmi to trochę mistycznie i ezoterycznie, aczkolwiek każdy z nas w coś wierzy. Niektórzy z nas mają trudne doświadczenia w życiu czyli „lekcje” do przerobienia i muszą je przejść, po to aby wejść na wyższy poziom. Aby móc się rozwinąć. To właśnie „lekcje” dają nam rozwój, są drogą która przynosi nam upragniony cel i wyższy poziom świadomości. To także „ucha igielne” związków, które albo dzięki temu się rozwiną, albo rozpadną.

My, kobiety cierpimy, gdy widzimy że naszemu ukochanemu coś się dzieje. A to niesprawiedliwość w pracy, a to koledzy czy koleżanki, którzy go wykorzystują. A już jesteśmy mistrzyniami w leczeniu z uzależnień, chorób, relacji które jemu nie służą. Jesteśmy w stanie wyrzec się własnej rodziny jeśli okaże się, że nie akceptuje wybrańca serca. Wręcz wytoczyć wojnę.

Niestety, zbawianie świata świetnie nam wychodzi, tylko nie ma w tym nic dla nas. Często zostajemy z niczym, poranione, chore, bez słowa „dziękuję”. A nasz „motylek” jak grzązł w błocie, z którego na chwilę dzięki nam wyszedł, tak znowu się tam ładuje. Dlaczego? Bo to jest jego lekcja, jego emocje i on bierze za nie odpowiedzialność. On musi przejść i przeżyć to życie. Nie my za niego. To jest jak bawienie się w Boga lub Matkę Boską. Bawienie się w los, który ma zmienić czyichś los i przeznaczenie, czyli wchodzenie w nieswoje buty. I wiem, że boli gdy się patrzy na ukochaną osobę jak cierpi i czuje niesprawiedliwość. Wiem, bo sama ratowałam. Efekt jest taki, że wchodzimy w energię mamusiek i zaczynamy osłabiać związek. Niech mężczyzna zajmie się sobą, a my sobą. To da najlepszy efekt.

I chcę Wam powiedzieć, że wiem o czym piszę. Ratowałam partnera ze: złośliwego raka, uzależnień, byłej żony, z braku pracy. Zaangażowałam się na 1000%, oddając swoją energię. Rak został wyleczony, a okazało się że miłość do wódki była mu bliższa ode mnie, a ponadto brak chęci do pracy. Aby nie pił i był zajęty, a jednocześnie żeby nie myślał o chemioterapii, to załatwiałam mu pracę i zlecenia. Owszem pracował, jak mu załatwiłam, a przy okazji też pił. Bo lubił. Jak przestałam załatwiać pracę, to było leżenie na kanapie i z obowiązkową buteleczką. Nie pomagały tłumaczenia, płacz, zaklinanie się na miłość i związek, groźby i prośby.

Kolejny przykład to też uzależnienie i praca. Opowiadał jak to każdy chce z nim pracować, jakie miał stanowiska i ile kasy. „No ale skoro Ty pracujesz w takiej firmie, to możesz mi coś załatwić?”. I jak myślicie? Oczywiście, że załatwiłam. Potem było jojczenie, że nie to stanowisko i nie ta kasa. A w sumie nikt nie „drapał” do jego drzwi z lepszą dla niego ofertą.

Jest jeszcze taki aspekt, że wiele z nas już bardzo dużo w życiu osiągnęło. Karierę, pieniądze, związki, rodzinę. Czasem jesteśmy na nowym etapie życia i pojawia się mężczyzna, którego pokochamy, ale który nie ma tyle co my i chcemy go za wszelką cenę „podciągnąć” do swojego poziomu. Podzielić się tym co mamy. Nigdy tego nie róbcie. Mamuśkowanie zamiast bycia partnerką, to zabijanie związku. Właśnie przez takie pomaganie i ratowanie. I nawet dawanie przysłowiowej „wędki” może się obrócić przeciwko nam. To kastracja facetów.

Zapytajcie się siebie co Wam to daje? Chcecie być lepsze? Mieć kontrolę nad nimi? Zobaczcie sobie na ile Wasze ratowanie jest robieniem tego z potrzeby serca i widzicie, że Wasz partner się odwdzięcza i ceni to co robicie – choć lepiej nigdy niczego nie oczekiwać, aby się nie rozczarować😉 A na ile jest to wysługiwanie się Wami? Czy też robicie to dlatego, że chcecie się u niego zasłużyć? Komu służycie? Zasłużyć na docenienie, więcej miłości, zauważenie Was, wdzięczność?

Dziewczyny radary na siebie, a jak Wam czegoś brakuje i chcecie tego od partnera, to najpierw dajcie to sobie. Bo to jest Wasz brak, a nie jego. Bo to nie chodzi o nich.

Powiem Wam, że niezależnie od tego, jaki macie pomysł na ratowanie i zasługiwanie, odrzućcie to. A wraz z tym płonne nadzieje i oczekiwania. Mężczyźni są mądrzy, oni dobrze wiedzą, co mają robić i pozwólmy im na to. Nie bądźmy mamusiami, które chwycą za telefon i zbawią dla ukochanego cały świat. Wiem, że przykro się patrzy jak partner cierpi. Jednak nie pomagajmy, a wzmocnijmy go słowem i gestem. Wesprzyjmy. A nie załatwiajmy za nich. Nie zmieniajmy ich losu i drogi życia. Ktoś mądry powiedział mi kiedyś piękną afirmację „Szanuję decyzję Twojej duszy”. I to jest clue miłości.