Go to content

„Ona się na to nie umawiała. No ja chyba ku*wa śnię. Na hasło, że w Polsce nie ma pracy reaguję alergicznie”. List pracodawcy

Fot. iStock/g-stockstudio

Żeby było jasne – do wszystkiego doszedłem sam, sam swoją pracą. Nic mi z nieba nie spadło, nie miałem bogatych rodziców, wujka w Stanach, czy szczęścia w totolotka. Wręcz przeciwnie, w domu nauczono mnie ciężkiej pracy, bo bez niej nic nie da się osiągnąć. Pomagałem rodzicom w gospodarstwie, a kiedy wyjechałem na studia to w dniu rozpoczęcia zajęć już miałem pracę –mogłem dorabiać w knajpie jako kelner. Prowadzenie kawiarni, restauracji, czy zwykłego baru poznałem od podszewki. Myłem kible, szorowałem podłogi, uśmiechałem się do klientów i wysłuchiwałem ich nie wiadomo skąd wziętych czasami pretensji.

Wyjechałem do Anglii w wakacje, tam każdy od zmywaka zaczyna. I kiedy kończyłem studia, zdałem sobie sprawę, że tak, chcę mieć swoją kawiarnię, nie w Warszawie, ale u siebie, w średniej wielkości mieście wcale nie tak daleko od Warszawy.

Żeby otworzyć knajpę, trzeba mieć kasę. Ja na swoją harowałem za granicą, napiwki odkładałem do słoika, grosz do grosza, funt do funta. Moja żona do dziś wspomina, że tak chudego i wymęczonego, ale z nieustannym blaskiem w oku nigdy mnie nie widziała.

Ale miałem cel, miałem plan. Wróciłem, zainwestowałem i nie oczekiwałem cudów, bo wiadomo, że manna z nieba nie spada. Dzisiaj wszystko prosperuje jak w zegarku, ale najbardziej rozczarowali mnie ludzie.

Pierwsza rekrutacja, przychodzi kucharz, mówi gdzie on to nie pracował, czego nie robił, kiedy proszę o referencje na papierze, mówi, że doniesie i nigdy już więcej się nie pojawia. Dziewczyna, która chce być managerem. Paznokcie, którymi mogłaby pewnie zabić, gdyby się ktoś na nie nadział, ubiór bardziej jak z knajpy ze striptizem, ale ambicje ma. Tyle, że bez pomysłów i bez doświadczenia. Ale przecież Facebook, jej zdaniem, do promocji wystarczy, zdjęcia potraw i będzie świetnie.

Ruszam sam, z żoną, w kuchni pracuje moja mama, która sama została, gospodarstwo sprzedała. Na kelnera zatrudniam chłopaka z osiedlowego sklepu – zawsze uśmiechnięty, miły i pamiętał, jaki chleb kupuję. To jest strzał w dziesiątkę. Szybko się ogarnia, zresztą jest z nami do dziś, a to zaraz 15 lat.

Ale jak słyszę, że w Polsce nie ma pracy, że młodzi ludzie nie mają gdzie pracować, to przysięgam, że krew mnie zalewa. Bo ja tych „młodych ludzi” przerobiłem grube dziesiątki. Myślałem: „Mi też kiedyś ktoś dał szansę, czegoś nauczył”, miałem jakieś takie poczucie misji, że muszę oddać ten dług. Tylko nikt do cholery nie chciał go wziąć. Wiecie, podana na tacy robota, nie pieniądze, robota. Ja naprawdę nie należę do tyranów, jestem wymagający, bo i ode mnie wymagano. Chcesz być w moim teamie – zapraszam, ale pracujesz równo z nami, do jednej bramki, traktujemy ten biznes jako nasz własny. Zawsze to powtarzam. Chcę mieć zespół, który będzie stanowił rodzinę, który będzie się czuł ze sobą dobrze. Tymczasem te fochy, te obrażania się, te pilnowanie zegarka, że za pięć minut wychodzę i nic mnie nie interesuje. Jak mi kiedyś dziewczyna na koniec miesiąca wyliczyła, że pracowała 57 minut dłużej i ile jej za to zapłacę, to myślałem, że para uszami mi pójdzie. Ja stale nie dowierzam, stale się dziwię. Rozumiem, że ktoś pracę traktuje jak przystanek, jak jakiś etap swojego życia, który pozwoli mu iść dalej. Tylko do cholery, jeśli nawet ten przystanek traktuje jak przymus, to co będzie dalej!

Bo co myśleć o takiej osobie? Przychodzi dziewczyna, praca sezonowa, bo studiuje, za granicę nie chce jechać, bo zakochana. Fajna, skromna i zdaje się chętna do pracy, choć ja już rzadko daję się zwodzić pozorom. Ustalamy zakres i godziny pracy, wykładam jej filozofię firmy, czyli budujemy rodzinny zespół, jak ktoś tego nie czuje, nie jest u mnie trzymany na siłę. Ona oczywiście nie wchodzi od razu na salę, ma kilka dni na opanowanie tego, co serwujemy, jak wygląda praca, jej organizacja, po prostu zwykła obserwacja, żeby mogła się pouczyć. Tomek (ten ze sklepu osiedlowego) już po pierwszym dniu mówi mi: „Nic z tego nie będzie”. Eee tam, jeden dzień, on też się czasami myli. A dziewucha fajna, w końcu „szansa się każdemu należy” – moje motto.

I to motto mi bokiem wychodzi. Bo ile ludziom można dawać szans, ile wierzyć, że ktoś naprawdę chce pracować. Tak, wiem – zaraz ktoś powie – jak dobrze zapłacisz, to każdy przyjdzie. Ale ja nie wyzyskuję nikogo, płacę dobrze, wiem, ile kelnerzy wyciągają na napiwkach, bo ci którzy pracowali kilka lat, którzy byli z nami na dłużej, nigdy nie narzekali, a jeszcze powtarzali, że z napiwków, drugą pensję wyciągnąć potrafią. I wiem, że nie kłamali, a ja im nigdy tego nie odbierałem. W końcu to ich praca, ile z siebie dadzą, tyle wyciągną. Prosta zasada.

Minął tydzień, wpuściliśmy „nową” na salę. Uśmiechnięta dla klientów, miła, wygadana – świetnie, jest nadzieja… Ale nadzieja była na jej interes, tam gdzie ona mogła wyczuć kasę, tam była. Gdy padło: „Przetrzyj podłogę w toalecie, proszę” to nasz niepisany test na dobrego pracownika, udała, że nie słyszy, na otwarcie wpadała zawsze na ostatnią chwilę, więc omijało ją sprzątanie, ogarnianie, co jest obowiązkiem tej pierwszej zmiany. Kiedy postanowiłem z nią porozmawiać usłyszałem, że ona nie na to się umawiała. No ku*wa mać, czy ja śnię? Nie na to się umawiała? A na co? Na to, żeby dobrze wyglądać i nie pracować, ale dostawać kasę? Powtarzała, że nie jest od mycia podłóg, od ścierania stolików, że do tego to sprzątaczka powinna być, a nie ona. Ona obsługuje klientów, NIE SPRZĄTA! Głupia, bo gdyby wykazała chęci do pracy, a nie tylko do liczenia kasy, miałaby jak najlepiej, bo jednego mnie ta praca nauczyła – doceniać tych, którzy naprawdę chcą pracować.

Dlatego pęka mi żyłka, kiedy słyszę, że „młodzi ludzie nie mają szansy na start”. Gówno prawda, młodzi ludzie czekają na gotowe, są roszczeniowi, chcą jak największą kasę za minimum wkładu własnego. Są rozpuszczeni i rozwydrzeni i uważają, że WSZYSTKO im się należy! Zresztą, nie tylko młodzi, wśród 30 – 40-latków, też takie kwiatki spotykałem. Panie, które sprzedawały mi bajki, jak to one kochają pracę z ludźmi, jak chcą coś zmienić w swoim życiu, a później wynosiły mi z zaplecza produkty, kradły naczynia…

Przez 15 lat prowadzenia restauracji, na palcach dwóch rąk mogę policzyć ludzi, których praca była naprawdę cenna, którzy wkładali całych siebie, byli z nami, przeżywali porażki i świętowali sukcesy, którzy do dziś dzwonią na święta z życzeniami. Praca u mnie była dla nich przystankiem, czasami nawet kilkuletnim, ale to właśnie oni coś później osiągnęli idąc swoją drogą. Reszta? Spotykam ich zachmurzonych w urzędach – pracy, miasta, skarbówce. Siedzą z tymi swoimi minami: „Ja tu jestem tylko od papierków, a nie od odpowiadania na pana pytania”. No tak w końcu nie umawiali się na to, żeby pomóc i być miłym, za to nikt im nie płaci. Nikt im nie płaci za zaangażowanie, za to, żeby dzięki nim, jakieś miejsce stawało się lepsze. Nie ma teamu, nie ma rodziny. Jest odbicie karty o 16-tej i do domu, do życia, które pewnie jest tak bezbarwne i wyzute z chęci korzystania z podsuwanych szans, że aż straszne.

Jasne, że mam swoją stałą ekipę: jestem ja, żona, moja mama, siostra mojej mamy, siostra mojej żony, pomaga nam starsza córka, jest Tomek, którego traktuję jak młodszego brata. Są kelnerzy – zawsze dwóch na stałe, których wspiera moja rodzina. Moja szwagierka rano piecze bułki, żona ze mną przygotowuje salę, ja robię zakupy, mama z ciocią są w kuchni, one sobie organizują pomoc – o którą też nie jest łatwo. Na hasło, że w Polsce nie ma pracy reaguję alergicznie i ciśnie mi się od razu na usta: a na co się umawialiście? Ty i ta praca? Że ona sama do ciebie przyjdzie?