Go to content

Między nami samicami. O kobietach, mężczyznach i życiu… Poświęcenie [fragment książki]

Fot. Materiały prasowe

„Podejmowanie poświęceń jest częścią składową wizerunku miłej dziewczynki i dobrej kobiety, w jaką nas próbuje wpuścić socjalizacja. Podejmowanie z chęcią i wobec wszystkich wokoło. Nie tylko wobec dzieci, ale i swojego partnera życiowego, jak również poświęcanie się w miejscu pracy.  Powiem więcej – gdyby tak przeanalizować zwroty, które funkcjonują w naszym języku, to możemy dojść do wniosku, że wielkość tej gotowości do poświęceń dla innych jest miarą wartości kobiety”.

Poświęcenie

Irena A. Stanisławska: Czy kobiety są faktycznie tak skłonne do poświęceń?   

Aleksandra Piotrowska: Podejmowanie poświęceń jest częścią składową wizerunku miłej dziewczynki i dobrej kobiety, w jaką nas próbuje wpuścić socjalizacja. Podejmowanie z chęcią i wobec wszystkich wokoło. Nie tylko wobec dzieci, ale i swojego partnera życiowego, jak również poświęcanie się w miejscu pracy.  Powiem więcej – gdyby tak przeanalizować zwroty, które funkcjonują w naszym języku, to możemy dojść do wniosku, że wielkość tej gotowości do poświęceń dla innych jest miarą wartości kobiety. Mężczyzna może poświęcić swoje życie dla aktywności zawodowej, dla ojczyzny (tu poświęcenie życia może być rozumiane dosłownie), ale od kobiety oczekuje się poświęcenia innego rodzaju. Jeśli czuje, że związek, w którym tkwi, jest wielkim rozczarowaniem i nieporozumieniem w jej życiu, i tak często (szczególnie jeśli są dzieci) tkwi w nim dalej, bo poświęca się dla trwania rodziny i dla dobra dzieci. Bo tego z reguły oczekuje od niej środowisko, opinia otoczenia. Kobieta często jest przekonana, że nie ma innego wyjścia. Oczywiście, dziś rośnie liczba kobiet odrzucających ten wymóg poświęcania się dla dobra rodziny.

Dorota Sumińska: Znam historię młodego małżeństwa, które wyglądało  jak wiele innych, aż tu klops. Ona odeszła, gdy córeczka  miała dwa miesiące. Po prostu wyszła i zamknęła za sobą  drzwi. On nie oddał małej do babci, nie szukał niańki. Wziął  urlop i niańczył sam. Kobieta wróciła, gdy dziewczynka  miała dwa lata. Przyjął jak żonę. Chyba do dziś są razem  i mają jeszcze syna.

 I.S.: A jaki ma to związek z poświęcaniem się? 

 D.S.: Niby żaden, ale ma. Ludzie mówili, że poświęcił się  dziecku, ale tak naprawdę, jeśli się kogoś kocha, to nie ma  mowy o poświęcaniu. Ja też słyszę: „Ale ty się poświęcasz!”.  Nie poświęcam się. To jest moje życie. Ja takie życie kocham.  Fakt, że czasem go też nienawidzę, ale dużo rzadziej. Mówi  się zresztą, że miłość i nienawiść idą w parze. Ważne, że  kocham moje zwierzęta i zupełnie nie czuję, bym się dla  nich poświęcała. Wstaję o piątej rano, sprzątam po nocnych  wpadkach dwudziestki schorowanych staruszków, zmieniam  pieluchy, karmię… I dalej kocham.

 A.P.: Nie zgadzam się z tobą. To, o czym mówisz,  jest jedną z możliwych sytuacji. Ty dokonałaś takiego  wyboru. Ale bywa tak, że kobieta jest poddawana przez  innych świadomej bądź nieświadomej presji i pod jej  wpływem podejmuje niekorzystną dla siebie decyzję,  czując, że postępuje wbrew sobie. Ale traktuje to jako  swój obowiązek. I myślę, że często mamy do czynienia  z taką sytuacją. Choćby młode matki. Naprawdę wielekroć  mam do czynienia z kobietami, które poświęcają trzy lata  swojego życia na bycie z dzieckiem w domu, chociaż nie  znajdują w tym radości. Te kobiety mają poczucie, że  zajmowanie się tylko zupkami i pieluchami jest nie dla  nich, nie znoszą tego i z każdym dniem narasta w nich  frustracja. Lecz tkwią w domu, bo dały sobie wmówić, że  to niezbędne dla dobrego rozwoju dziecka. Faceta, który  by tak postąpił, nie spotkałam.

 I.S.: Przecież psychologowie mówią, że dla rozwoju  dziecka najważniejsze są pierwsze trzy lata.    

 D.S.: Równie dobrze dzieckiem może się zajmować  ojciec, babcia, dziadek czy ciocia, jeżeli spełnia te warunki,  które powinni spełnić rodzice – jest czułą, troskliwą osobą,  którą dziecko obserwuje i nawiązuje z nią kontakt. Ale mnie  się wydaje, że przeciętna, zdrowa samica ssaka – zdrowa  hormonalnie i emocjonalnie – doświadcza wielkiej przyjemności  z kontaktu z własnym dzieckiem.

 A.P.: Myślę, że jest duża różnica pomiędzy samicą przeciętnego  ssaka a samicą naszego gatunku.

 D.S.: To ja w takim razie jestem samicą ssaka.

 A.P.: Zrezygnujesz ze swojego życia i zaopiekujesz się  wnukiem, kiedy twoja córka po porodzie będzie chciała  wrócić do pracy?

 D.S.: Ale ja mówię o własnym dziecku, a nie o wnuku!

 A.P.: Chcesz powiedzieć, że dziewczyny, które siedzą  z małym dzieckiem w domu, które każdego dnia są bardziej  sarkastyczne, depresyjne, nieznajdujące radości w chodzeniu  z dzieckiem na plac zabaw, niepotrafiące z radością  uczestniczyć w jego aktywnościach, w porządku nie są?  Powiedziałaś – zdrowa samica ssaka.

 D.S.: Tak, zgodnie z normalnym instynktem przetrwania  gatunku. Oczywiście, nasz gatunek przeszedł ogromną  transformację kulturową, ale mimo wszystko większość  samic homo sapiens odczuwa radość z kontaktu z własnym  dzieckiem.

 A.P.: Mówiłyśmy wcześniej o instynkcie macierzyńskim  i jak widać, nie wszystko jest takie proste. Owszem,  większość kobiet ma potrzebę całkowitego opiekowania  się swoim dzieckiem, ale zdecydowanie sprzeciwiam się  sformułowaniu, że to jest normalne. A jeśli jakaś kobieta  najchętniej w dwa tygodnie po porodzie wróciłaby do pracy,  to znaczy, że z nią jest coś nie tak?

 D.S.: Tego nie powiem, bo ja dwa tygodnie po urodzeniu  córki wróciłam na studia. Na czas zajęć na uczelni przyjeżdżała  moja babcia, ale na każdej przerwie wsiadałam do  tramwaju i jechałam, aby Martę nakarmić.

 A.P.: Okres karmienia jest bardzo specyficzny, bo nie  dopuszcza dłuższej rozłąki z dzieckiem (choć oczywiście  można odciągać pokarm na zapas i przechowywać  w lodówce, a nawet zamrażać: liczne studiujące mamy mogą  dużo na ten temat poopowiadać). Karmienie ogranicza nam  wolność wyborów i moim zdaniem można w tej sytuacji  mówić o poświęceniu. Przecież zamiast w tramwaju mogłaś  spędzić przerwę, odpoczywając i gawędząc beztrosko z koleżankami,  prawda?

 D.S.: To nie jest poświęcenie. Przynajmniej w moim  przypadku nie było.

 A.P.: Jest, bo w takiej sytuacji rezygnuję z czegoś, co jest  dla mnie ważne.

 D.S.: Ale dziecko jest ważniejsze.

 A.P.: To dla większości z nas oczywiste. Ale nie zmienia  to faktu, że moim zdaniem przy zajmowaniu się dzieckiem  można rozważać poświęcanie się. Sądzę, że to jest  kwestia zetknięcia się z kimś, kto jest ode mnie całkowicie  zależny. I albo będzie u mojej piersi, albo będzie na butelce.  Oczywiście mam świadomość znaczenia karmienia piersią  – i dla rozwoju biologicznego dziecka, i dla jego emocji,  nawiązywania i pogłębiania więzi z dzieckiem itp. – ale  przecież mnóstwo dzieci jest z różnych powodów karmionych  butelką. I też świetnie się chowają.

 I.S.: Może, Doroto, bardziej zaakceptujesz – poczucie  obowiązku.    

 A.P.: Z poczucia obowiązku to ja mogę pisać raport  w pracy.

 I.S.: No to odpowiedzialność.    

 D.S.: Lepiej wróćmy do rozmowy o macierzyństwie i plemion  zwanych prymitywnymi. Dlaczego nie umiemy się cieszyć  naturalnym tokiem życia jak oni? Jest czas na zabawę,  czas na dzieci i czas na emeryturę. Wcale nie musimy się  „poświęcać”. Współczesny człowiek zupełnie się odczłowieczył.  Zatracił w tym radość z bycia sobą.

 A.P.: Ale to wzorzec bardzo tradycyjnie rozumianej koncepcji  życia społecznego. Przecież w naszym gatunku występują  ogromne różnice indywidualne, kobiety nie postępują  w określonych sytuacjach według jednego, wyznaczanego  tylko mechanizmami biologicznymi, wzorca. Jesteśmy  przecież bardziej zróżnicowane niż samice niżej rozwiniętych  ssaków. Mamy różne poglądy, systemy wartości,  zainteresowania. W miarę rozwoju cywilizacji zgoda na to  zróżnicowanie jest zresztą coraz bardziej powszechna. Dziś  otwarcie mówi się o tym, że nie wszystkie z nas odczuwają  dziką przyjemność, opiekując się całe dnie dziećmi, niektóre  wolałyby w tym czasie zajmować się czymś innym, nawet  pisać wspomniany raport dla szefa. I z ich strony decyzja  o pozostaniu w domu z dzieckiem na kilka lat jest właśnie  poświęceniem. Na dodatek wcale nie musi być tak, że zapewnią  swojemu dziecku wspaniałe warunki rozwoju – mogą  być coraz bardziej znużone, poirytowane, mające coraz  więcej pretensji do swoich partnerów, coraz więcej obaw  związanych z przyszłością zawodową. Tak na marginesie –  czy wiecie, że w naszym kraju na terenie siedemdziesięciu  procent gmin nie ma ani jednego publicznego żłobka?

 D.S.: No to jestem tradycjonalistką. Ale tak naprawdę  chodzi mi o coś innego. Ssacza matka musi hołubić ssaczęta.  Jak nie da im ssać – umrą.

 A.P.: Całkowicie się zgadzam z tym, że ktoś musi te  ssaczęta hołubić, ale bardzo bym nie chciała, aby wymowa  naszej rozmowy była taka, że albo zajmie się dzieckiem  matka, albo się ssaczątko nie uchowa. Bo to jest po prostu  nieprawda.

 D.S.: Przecież powiedziałam wcześniej, że dzieckiem  może się zająć ojciec, ciocia, babcia. Jeżeli spełnia jego  potrzeby.

 A.P.: A Francuzki, z których wiele oddaje dzieci do żłobków  po skończeniu przez nie sześciu miesięcy?

 D.S.: Mnie się to nie podoba!

 A.P.: A dlaczego?

 D.S.: Nie znam się tak jak ty na rozwoju emocjonalnym  człowieka, ale jestem przekonana, że dziecko nie jest stworzone  do kołchozu, w którym jest dużo maleńkich ludzi  i jedna opiekunka.

 A.P.: Doroto, nie ma dziś takich żłobków. To ty bardzo  dawno w żłobku nie byłaś. Sorry, ale trochę lecisz po  stereotypach.  W Polsce tradycja i powszechnie przyjęte przekonania  nakazują nam zapewnić dziecku opiekę domową (to znaczy  indywidualną) przez kilka pierwszych lat życia. Zgodnie  z takimi przekonaniami nawet prosta niewyedukowana  niania jest lepsza niż żłobek. A oddanie dziecka poniżej.  trzeciego roku życia do jakiejś placówki opiekuńczej to  barbarzyństwo, zbrodnia dokonywana na dziecku. Dlatego  słodko wtrącam – a Francja? A Belgia, Holandia? Czy mamy  w tych krajach nie kochają swoich dzieci? Są przecież kraje,  w których trzymanie rocznego czy półtorarocznego dziecka  w domu jest utożsamiane z jego zaniedbywaniem. Z odcinaniem  mu pewnych możliwości rozwojowych. Więc może  warto rozważyć, czy na pewno zasadne są nasze przeświadczenia,  że tylko indywidualna opieka nad dzieckiem jest dla  niego jedynym dobrym wzorcem warunków rozwojowych.  Bez wątpienia każde dziecko potrzebuje być kochane, ale  czy to oznacza, że spędzanie kilku godzin w grupie z innymi  dziećmi pozbawia je matczynej miłości?

 I.S.: Co przemawia za tym, żeby dziecko przebywało  w żłobku?    

A.P.: Na przykład to, że dziecko ma znacznie wzbogacone  jakościowo doświadczenia, że jego świat staje się  bogatszy, bardziej urozmaicony. Od tego, jakie gromadzisz  doświadczenia, w bardzo dużym stopniu zależy twój rozwój  poznawczy, intelektualny. W żłobkach pracują odpowiednio  przygotowane osoby, wyposażone w specjalistyczną  wiedzę, jest także dużo sprzętów dostosowanych do wieku  i możliwości dzieci, np. mebli, zabawek, przedmiotów umożliwiających  podejmowanie różnych aktywności. W domu  niewiele dzieci ma takie możliwości, nie mówiąc o tym, że  matka zajmuje się nie tylko dzieckiem, ale i sprzątaniem,  gotowaniem itp. Ponadto nie zawsze ma ochotę i pomysły  potrzebne do zorganizowania dziecku wartościowego spędzania  czasu. Dziecko w grupie, pod opieką wychowawczyń,  znacznie szybciej staje się samodzielne, uczy się wykonywania  wielu czynności (samodzielne jedzenie, mycie łapek,  ubieranie i rozbieranie się itp.), a to sprzyja zyskiwaniu  przez nie zaufania do siebie, poczucia sprawczości, wiary  w swoje możliwości, przekonania, że sobie poradzi. Ale  chyba najważniejsze jest to, że w żłobku dziecko przebywa  w grupie, a to stwarza zupełnie inne warunki rozwoju –  dochodzi obserwowanie rówieśników, inspirowanie się ich  czynnościami, wspólne zabawy, konieczność dzielenia się  nie tylko zabawkami, ale i uwagą opiekunek. To znacznie  poszerza doświadczenia dziecka.

 D.S.: Muszę coś wtrącić, a raczej zapytać – jakich doświadczeń  może nabrać półroczne dziecko? Że obok płacze inne?

 A.P.: Sześciomiesięczne dziecko już zaczyna raczkować,  już zaczyna się przemieszczać. To nie jest leżące parę kilo  mięsa. Na marginesie – tak małe dzieci naprawdę nieczęsto  lądują w żłobkach, choćby ze względu na to, że urlop  macierzyński i rodzicielski to obecnie pięćdziesiąt dwa  tygodnie. A roczne dziecko to już naprawdę niezły kawał  człowieka! Jak wyraźnie jest jego zainteresowanie innymi  dziećmi! Wiesz, jak fajnie np. rozwija się w takich warunkach  empatia? Spędzenie kilku pierwszych lat życia, kiedy  nasz mózg jest tak niesamowicie plastyczny i pojemny, w warunkach bycia pępkiem świata, jedyną osobą, której  należy się obsługa ze strony całego otoczenia, jest z pewnych  względów cudne, ale z innych zagrażające rozwojowi,  ponieważ umacnia dziecko w pierwotnym egocentryzmie.  Więc dostrzegajmy to. Może gdyby więcej dzieci wcześniej  podlegało opiece instytucjonalnej (żłobki, przedszkola),  potrafilibyśmy jako społeczeństwo lepiej ze sobą współpracować?  Z tego względu (oraz mając na myśli samopoczucie  matek) zachwyca mnie powstawanie coraz większej liczby  różnego rodzaju klubów, klubików i innych miejsc, gdzie  można przyjść z małym dzieckiem nawet tylko na godzinę  czy dwie zajęć dla maluchów.

 D.S.: Ale pamiętaj o tym, że dla dziecka półrocznego  rozstanie z matką jest stresem.

 A.P.: Tu bym cię zaskoczyła. Dużo lepiej znoszą rozstanie  z matką półroczne dzieci niż dzieci półtoraroczne.

 D.S.: No tak, nie są jeszcze tak zsocjalizowane. Niemniej  jednak stres jest. A jak jest stres, to spada odporność. To  dlatego żłobkowe dzieci tak często chorują. Wierzę, że skoro  jest to czas, kiedy matka może jeszcze dziecko karmić, to  znaczy, że przez ten czas powinno być przy niej.

A.P.: Mój niepokój wzbudza słowo „powinno”, bo od  niego to już prosta droga do obowiązującego wszystkich  jedynie słusznego sposobu postępowania. A ja sądzę, że  kobieta (choć ssak!) może dokonywać wyborów także  w kwestii tego, jak długo zostanie w domu ze swoim  dzieckiem. Może tę decyzję warunkować nie tylko dobrem dziecka, ale i swoją sytuacją zawodową, życiową, a także  własnymi odczuciami i potrzebami. Pamiętajmy, że oprócz  kobiet czekających z utęsknieniem na jak najszybszy powrót  do pracy, mamy wiele takich, które świetnie odnajdują się  w opiece nad dzieckiem i znajdują w tym satysfakcję o wiele  głębszą niż w pracy zawodowej. No i świetnie, chodzi mi  o to, by zarówno pierwsze, jak i drugie traktować jako normalne,  zwyczajne matki.

 D.S.: Macie do mnie pretensję za słowo „normalna”.  Tymczasem używam go jako równoważnik gatunkowego  planu. Naprawdę uważam, że natura jest najlepszym doradcą,  a my o tym zapominamy i wcale jej nie słuchamy. Jeśli  kobieta świadomie decyduje się na dziecko…

 A.P.: Jej obowiązkiem jest odczuwać dziką przyjemność…

D.S.: Ola! Proszę! Chcecie z kobiety zrobić jakiegoś  dziwnego stwora.

 I.S.: My nie chcemy.    

 A.P.: My po prostu wiemy, że są różne kobiety i nie  chcemy, żeby te, które nie znajdują pełni szczęścia w siedzeniu  z dzieckiem…

 D.S.: To niech nie siedzą! Ale powinniśmy ponosić konsekwencje  swoich świadomych czynów! Dlatego przez  pierwszy krótki czas, kiedy trzeba dziecko karmić piersią  i zmieniać mu pieluchy, należy to robić. To samo dotyczy  odpowiedzialności za zwierzę, które bierzemy do domu. Odpada karmienie piersią, ale kupę z dywanu czasem trzeba  sprzątnąć. Ja nie widzę w tym nic nadzwyczajnego, żadnego  poświęcenia. To jest norma dorosłości – że dziecko ludzkie  potrzebuje do odchowania tyle czasu, dziecko psie tyle,  dziecko małpie tyle. I matka mu ten czas poświęca.

A.P.: No to dodajmy jeszcze, że to „poświęcanie” czasu  dziecku nie zawsze przynosi mu same korzyści. Przecież  bywa i tak, że przez te trzy lata dzieci każdego dnia spędzają  wiele godzin przed telewizorem albo przed tabletem.

 D.S.: Ale to granda i głupota.

 A.P.: Ale tak jest. Więc jak widzisz, nie zawsze to siedzenie  z dzieckiem w domu jest takie dobre. Bywa i tak, że  matka – w swoim mniemaniu dla dobra dziecka – przesadnie  dba o czystość, wręcz sterylność otoczenia i w rezultacie  wyhoduje alergika.

 D.S.: To prawda. A skoro już wspomniałaś o alergii,  podam argument za pozostaniem malucha w domu – dziecko  karmione piersią i poznające świat, stopniowo oddalając się  od matki, ma szansę nie tylko na brak alergii, ale i na uzyskanie  odporności przeciw wielu zarazkom. W matczynym  mleku (głównie siarze) dostaje gotowe przeciwciała. Ma  czas, by poznać zarazki z ciała rodziców, potem zaczyna  raczkować i poznaje zarazki z domowego dywanu, psa,  kota, babci. Jego układ odpornościowy zaczyna pracować  i sam wytwarza przeciwciała. Uczy się rozpoznawać,  „kto wróg, a kto przyjaciel”. Oczywiście, mam na myśli  drobnoustroje.

 A.P.: Czy półroczne dzieci nie jeżdżą środkami komunikacji  miejskiej?

 D.S.: Tak, ale są uzbrojone w matczyne przeciwciała  i znają już domowe zarazki, które są „kuzynami” tych z tramwaju.  Poza tym nie pełzają po podłodze, ale są przy matce.

 I.S.: Ja bardzo wcześnie pakowałam córkę w nosidła  i odwiedzałam koleżanki, które też miały małe dzieci. Nie  był to żłobek, niemniej jednak obce środowisko. I nigdy  nie chorowała.

 D.S.: No pewnie, że nie. Po pierwsze nie była w stresie, bo  miała ciebie. Po drugie dawkowałaś jej „szczepionkę” na obcy  świat – przecież naraz nie da się być w dziesięciu domach.  Zapominacie, że jednym z warunków zarażenia się chorobą  zakaźną jest koncentracja zarazków. Jeśli jest ich mało,  układ immunologiczny sobie z nimi poradzi. Nauczy się je  rozpoznawać i niszczyć, by potem, przy dużej koncentracji,  skutecznie się obronić. W żłobku dziecko jest narażone na  istny grad obcych zarazków. Do tego jest w stresie. Efektem  musi być choroba.

A.P.: A przepraszam, jak przed laty dzieci były trzymane  w domu do szóstego czy siódmego roku życia i potem  dopiero szły w środowiska rówieśnicze, to też często chorowały.  Odraczać…

 D.S.: Nie, niczego nie odraczać. Dziecko samo wyznacza  swoje „terytorium”. Rysuje krąg swojego zasięgu. Najpierw jest przy matce, potem zaczyna raczkować. Ale matka jest  obok. A kiedy wstanie, chodzi, zaczyna się oddalać, ale  bardzo stopniowo. Jego mobilne możliwości są zgodne  z obronnymi możliwościami układu odpornościowego, który  tak samo jak dziecko chodzić, uczy się rozpoznawać zagrożenia  i na nie reagować. Kilkuletnie dziecko nieizolowane  od „domowego brudu” – własnych zwierząt i przyjaciół  rodziców, jest gotowe do walki z zarazkami.

 A.P.: Wydaje mi się, że tutaj kombinujesz zgodnie z twoimi  przekonaniami, ale czy są dane? To, o czym mówisz, że układ  immunologiczny dojrzewa wraz z dzieckiem i że u półrocznego  na pewno nie jest tak sprawny jak u trzylatka, to jest  bezdyskusyjne i oczywiście zgadzam się z tobą w tej kwestii.

D.S.: Nic a nic nie kombinuję. Dwuletnie dziecko zajdzie  dalej niż półroczne…

 A.P.: Półtoraroczne też może sobie nieźle radzić.

D.S.: Może i niejedno będzie tak samo odporne jak dwuletnie.  W naturze nie ma sztancy co do milimetra. To dlatego  jedni dojrzewają płciowo, jak mają czternaście, a inni  szesnaście lat. Jednak zawsze okresy naszego życia ujęte są  w pewne widełki.  Układ odpornościowy dorasta tak, jak dorasta ręka,  noga i ucho. W pełni sprawny staje się później niż w wieku  dwóch lat. To dlatego szczepionki, które podajemy dzieciom  najwcześniej, nie mogą dać pełnej odporności i trzeba  je powtarzać. Ale rodzice, poza stosowaniem rutynowych  szczepień w gabinetach lekarskich, mogą sami „szczepić” dziecko. Właśnie tak działa kontakt z domowymi zwierzętami.  Wszystkie zarazki, tak jak inne gatunki, tworzą  spokrewnione ze sobą grupy. Jedne są „kuzynami”, inne  nie. Na przykład wirus nosówki jest kuzynem wirusa odry.  Dziecko nie zachoruje na nosówkę, ale kontakt z jej wirusem  „zaszczepi” je na odrę. Podobnie pies, który będzie miał  kontakt z odrą – uodporni się na nosówkę. Zjawisko to nazywamy  odpornością krzyżową. W dawnych czasach dziwiono  się, dlaczego mleczarki i dzieci mleczarek nie chorują na  ospę. Otóż wirus krowiej ospy jest kuzynem wirusa czarnej  ospy ludzkiej. Kontakt z wirusem krowiej ospy uodparniał  mleczarki na groźną dla człowieka chorobę.  Najprościej byłoby przyjrzeć się czasom, gdy żyliśmy  w kulturach plemiennych i dzieci od pierwszych dni miały  kontakt z innymi gatunkami. Nie miały alergii, nie miały  kataru.

 A.P.: Wiesz, że to już nie wróci.

 D.S.: Jednak możemy z tego czerpać.

 A.P.: Ale jesteśmy innymi ludźmi, mamy inne systemy  wartości, cenimy sobie możliwości dokonywania wyborów  i nieprzewidywania dla wszystkich ludzi o określonej  płci w określonym wieku tylko jednej prawidłowej roli  społecznej.

 D.S.: Masz rację, ale nie o to mi chodzi. Różnice, które  wymieniasz, nie mają znaczenia dla układu odpornościowego.  Możemy sami tak pokierować życiem naszego  dziecka, by przynajmniej było zdrowe.

 I.S.: I tu się z tobą zgadzamy. Ale na dzieciach  nasz świat się nie kończy. Miałyśmy rozmawiać  o poświęcaniu się. W jakich jeszcze sytuacjach  kobiety to robią?    

 A.P.: We wszystkich. Jeśli kobieta ma poczucie, że  poświęcanie się dla świata, dla ludzkości jest jej kobiecym  obowiązkiem, no to poświęca się na każdym kroku,  nawet wtedy, kiedy wiąże się to u niej z poczuciem, że  jest wykorzystywana i że jest to niesprawiedliwe. Nawet  w takich sytuacjach bardzo dużo kobiet nie potrafi przerwać  tej gotowości do poświęcania się. Bardzo wyraźnie widać to  w pracy, szczególnie gdy ma ona charakter biurowy. Kobiety  gotowe są przyjmować na siebie także takie zadania, które  nie należą do zakresu ich obowiązków, ale o ich wykonanie  zostały poproszone. W dodatku jeśli jeszcze usłyszą: „Wiem,  że to nie należy do twoich obowiązków, ale to bardzo ważne  i musi być dobrze zrobione. A kto zrobi to lepiej niż ty?!”.  I wiele kobiet w to idzie.

 I.S.: Z czego to poświęcanie się wynika? Z niskiego  poczucia własnej wartości?    

 A.P.: Myślę, że niskie poczucie własnej wartości dotyka  sporą część kobiet. Poświęcając się dla innych, próbują  zaskarbić sobie wdzięczność, pozyskać aprobatę ze strony  otoczenia. Ta nieustanna gotowość do poświęcania się w dużej mierze wynika z takiego obecnego gdzieś z tyłu  głowy przekonania, że jeśli zrezygnuję z mojego wolnego  czasu, żeby tobie było lepiej, to przecież będziesz mnie lubić.  Będę mogła liczyć na jakieś twoje względy.

 I.S.: Kobieta może się poświęcać, żeby później swojemu  partnerowi pokazać, że bez niej nie dałby sobie rady.    

 A.P.: To troszeczkę inny mechanizm – wykazywanie  niezbędności. Poświęcanie się raczej dotyczy tego, o czym  już mówiłyśmy – jestem niezastąpiona. Ale na jedną rzecz  zwróciłaś uwagę – kobiety czasem próbują w swoich partnerach  wywołać poczucie winy; w absolutnie idiotycznym  przeświadczeniu, że jeśli on już zrozumie, jaką jest kanalią,  łobuzem, ćwokiem i chamem, to wtedy będzie dla mnie  dobry – będzie się o mnie bardziej troszczył i starał. To  jedno z bardziej bzdurnych i nieuzasadnionych przekonań,  ponieważ poczucie winy znacznie częściej wywołuje lub  nasila niechęć do osoby, która to poczucie winy wywołała,  niż miłość i sympatię.

 I.S.: Czy kobiety częściej poświęcają się niż mężczyźni?  Prowadzono na ten temat jakieś badania?    

 A.P.: Nie znam takich badań, ale też ich nie szukałam.  Prawdą natomiast jest, że w codziennym życiu znacznie  częściej poświęcają się kobiety niż mężczyźni. Myślę, że to jest kwestia określonego modelu kulturowego. Socjalizacja  wpaja inne wzorce postępowania dziewczynkom i kobietom,  a inne chłopcom i mężczyznom.

 I.S.: Mnie interesuje, czy kobiety częściej niż mężczyźni  poświęcają się naprawianiu świata.    

 A.P.: Tak, wnioskując chociażby z rozkładu płci wolontariuszy  w różnych organizacjach.

 D.S.: Uważam, że w bardzo wielu przypadkach to nie ma  nic wspólnego z poświęceniem. Tak jak ja nie poświęcam się  dla moich zwierząt, a tylko realizuję swoje cele życiowe, tak  samo robią to wolontariusze. Chociaż pod naszym adresem  pada słowo – poświęcać się.

A.P.: Kiedy zatem, w takim przypadku, można mówić  o poświęcaniu się? Kiedy ktoś, poświęcając czas na wolontariat,  może stracić jakieś cenne dla siebie dobro – kontakty  z przyjaciółmi, pracę będącą źródłem jego dochodu.  Poświęcenie wiąże się z tym, że najczęściej w świadomy  sposób (chyba że działamy już rutynowo) rezygnujemy ze  swoich potrzeb, z zaspokajania swoich własnych oczekiwań,  z dbania o swoje interesy, po to, żeby interesy i potrzeby  innych mogły być w pełni realizowane. Czyli poświęcenie  wiąże się ze stratą. Natomiast jeśli ja uwielbiam robić zestawienia  i bilanse, uważam, że to jest najcudowniejszy sposób  spędzania czasu, i proponuję: „Dorotko, idź do domu, a ja  to za ciebie zrobię!”, to nie jest żadne poświęcenie. Nawet można byłoby to nazwać egoizmem, ponieważ sprawiam  tym sobie przyjemność.

D.S.: Zobaczcie, co się stało. Zanika patriarchalny schemat  rodziny, kiedy kobieta siedziała w domu, dbając o męża  i dzieci. W tej chwili kobiety się wyemancypowały i mogą  się spełniać zawodowo, ale wpadły w zupełnie inny schemat  – zostały „kombajnem Bizonem”. One nie poświęcają  już swoich ambicji zawodowych na rzecz męża i dzieci;  one poświęcają swoje zdrowie i siebie temu, żeby mogły  pracować, a rodzina nadal funkcjonować. A bardzo często  poświęcają temu kontakt z bliskimi osobami – z rodzicami,  z dziećmi.

 A.P.: Myślę, że chociaż zmienił się teren dzisiejszego  poświęcania się kobiet, to nie zmieniła się sama gotowość.  Może mniej poświęcają się na gruncie rodziny, ale robią to  w pracy. Znacznie łatwiej przychodzi odmowa mężczyźnie,  kiedy szef chce go wmanewrować w dodatkowe zajęcie, ale  nie spotkałam kobiety, która w takiej sytuacji w stanowczy  sposób powiedziałaby: nie! I mając świadomość, że robi  coś, co nie należy do jej obowiązków albo co nie jest na tyle  ważne, żeby musiało być zrobione natychmiast, właśnie się  temu poświęca.

 I.S.: Czy warto się poświęcać?    

 A.P.: Zależy czemu i z jakich powodów. Jeśli to jest kwestia  twojego świadomego wyboru, a nie tego, że zostałaś zmanipulowana albo że najnormalniej w świecie boisz się  postawić i odmówić – to oczywiście warto. Ale jeśli to jest  poświęcenie wymuszane przez otoczenie, gotowa jestem pół  życia, które mi zostało, poświęcić, żeby przekonać kobiety,  by tak nie robiły. Bo to pozbawia je satysfakcji z życia, nie  dając nic w zamian. Kiedy masz lat szesnaście, to możesz  sobie pozwolić na to, że nie żyjesz tak, jak byś chciała, bo  możesz sobie powiedzieć: „Byle do matury. Potem będzie  lepiej”. Ale jak masz lat pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, to już  nie bardzo jest czas, by odkładać swoje życie na przyszłość.  Czyli myślę, że pogłębia się rozczarowanie własnym życiem,  pogłębia się także niezadowolenie z tego, jak się układają  relacje z innymi, na przykład z tymi, dla których się poświęciliśmy.  To częsty schemat – pracownik, który robi za szkapę  roboczą. W każdej firmie jest taki – bo on rozumie, bo wie,  że trzeba. Ale on jest ostatni w drodze do podwyżki, on  jest ostatni w drodze do awansu. Nawet na piwo z szefem  nie jest zapraszany. Takich ludzi lekceważymy i w gronie  rodziny, i w kręgach towarzyskich. Świat premiuje jednak  chociaż odrobinę pewności i dbania o siebie. Jeśli widzi, że  ty się szanujesz i cenisz, to świat także szanuje i ceni ciebie.

Spodobało ci się? Kup książkę i przeczytaj całość

 

Fragment książki: „Między nami samicami. O kobietach, mężczyznach i życiu”, Irena A. Stanisławska, Dorota Sumińska, Aleksandra Piotrowska, Wydawnictwo Zielona Sowa

Fot. Materiały prasowe

Fot. Materiały prasowe

Irena A. Stanisławska, dziennikarka, zadaje trudne pytania o stereotypy dotyczące kobiet i dziewczynek. Aleksandra Piotrowska, doktor psychologii, i Dorota Sumińska, lekarz weterynarii i psycholog zwierzęcy – odpowiadają. Niezwykle ciekawa rozmowa, która obala niejeden mit. Ważny głos w dyskusji na temat roli kobiet w domu, pracy, społeczeństwie.

W poważnej niepoważnej rozmowie autorki szczerze i bez wybielania swojej płci rozprawiają się ze stereotypami dotyczącymi kobiet oraz z sądami, które niejednokrotnie kobiety same głoszą i wzmacniają. Mówią m.in. o stereotypie „miłej i ładnej dziewczynki” i jego wpływie na dorosłe życie, o wartościowaniu swojego życia poprzez związek z mężczyzną, rozprawiają się z mitami związanymi z instynktem macierzyńskim oraz o byciu „niezastąpioną i samowystarczalną”. Pytają też o kobiecą solidarność – jest czy jej nie ma? Te tematy i wiele innych w rozmowie tylko między kobietami.