Go to content

Dobrze jest być potrzebnym, dobrze jest czuć się kochanym. Przecież każdy ma jakiś swój osobisty Mount Everest

Fot. iStock/STEFANOLUNARDI

Mariola

Młoda duchem, metryką dojrzała. Sześćdziesiąt wiosen na karku. Drobna brunetka, zaledwie 150cm wzrostu, waga piórkowa. Z zawodu księgowa, z zamiłowania artystka umiejąca szyć, malować, rysować, rzeźbić, wycinać. Zwykłe kotlety robiła z finezją. Ubierała się inaczej niż wszystkie dziewczyny w biurze. Schludnie, elegancko, ale zawsze z odrobiną fantazji. Życie było raczej dla niej łaskawe.

Mimo biedy skończyła studia. W latach siedemdziesiątych nie było to takie proste. Rodzice chodzili dumni, że choć jedna latorośl z pięciu skończy studia. Tak też się stało. Mimo zapędów artystycznych skończyła ekonomię i dzielnie pracowała w biurze, choć ambicje były inne. Realizowała je w domu, bo gdy powiła najpierw jedną, potem drugą i trzecią córkę, pracy było dużo. Wiadomo,  trzeba było stroje na przedstawienia szyć, na bale, pomagać w plastyce i zpt. Robić babeczki, szyć lalkom ubranka. A w sklepach przecież nic nie było. Toteż wełna, włóczka, materiały miały swoje miejsce w skrzyni w kuchni i czekały aż Mariola z nich coś wyczaruje. Obrusy, zasłony, narzuty, szale, chusty. Była szczęśliwa. Kochający mąż, zdrowe i śliczne dziewczynki.

Czas mijał. Artystycznie pragnęła więcej. Skorzystała więc i szybciej przeszła na emeryturę. Teraz miała czas na pasję, którą kryła w zaciszu domowym. Pragnęła otworzyć jakiś klubik dla dzieci, świetlicę lub coś podobnego. Widziała w jakim pośpiechu żyją młodzi rodzice, jej córki wieczne gdzieś pędziły. Ta najmłodsza nawet dzieci mieć nie chciała, bo czasu mało. Z pomocą przyszedł mąż. Zawsze sprawiał, że Mariolka żyła jak w bańce mydlanej. Nie martwiła się o rachunki. Ona z pensji kupowała jedzenie i wyżywała się artystycznie. Mąż teraz tyle zarabia, że ona emeryturę ma dla siebie, na swoje pędzelki, jak to Marek mawiał pieszczotliwie. Kupił jej więc lokal, wyposażył. Mogła szaleć. Córki pomogły w reklamie. Założyły stronę internetową i fejsbuka. Wieść szybko się rozeszła, bo w okolicy znali talent Marioli.
Dzieci z osiedla przychodzi dużo. Zamiast siedzieć przed komputerem kleją, malują, szyją, wycinają, a nawet robią na drutach. Zawsze mają jakiś temat, a pod koniec projektu zapraszają rodziców i najbliższych na swój własny wernisaż. Jest pyszna kawa, herbata z dodatkami i domowe ciasto, zrobione lepiej niż w cukierni. Dzieciaki nazywają ją ciocią Mariolką. Nie wygląda na ich babcię, choć mogłaby nią być.  Czuje się potrzebna, rozwija się jak nigdy dotąd. W końcu ta praca ma sens. Ma duszę.  Praca w księgowości natomiast była mdła. Nijaka wręcz. Mariola usychała. W Artklubie jest ta iskra, która płonie i daje światło innym. Ta woda, która daje życie. Zarobione pieniądze Mariola inwestuje w swoje „dziecko”. Rozwija się i ma wpływ na innych. Jest szczęściarą, może nawet nie do końca świadomą luksusu, jaki daje jej Marek. Ma zajęcie, które kocha. Rodzinę, dającą wsparcie i właśnie Marka, który spełnił jej marzenia. Docenił wychowanie trzech wspaniałych panien i wykonywanie pracy, która nudziła ją śmiertelnie. Miłości chyba piękniej nie da się wyrazić.

Helena

Kobieta 60 plus. Zadbana, nie chuda, nie gruba. Wygląda jak równolatki. Wiadomo, tłuszczyk się gromadzi tu i ówdzie. Krótkie włosy. Zero makijażu. Nigdy się nie malowała. Do twarzy używa kremu nivea, jest mu wierna od ponad 30 lat. Tak jak mężowi, którego mniej więcej tyle lat temu straciła w wypadku samochodowym. To był cios, została sama z pięcioletnim Piotrusiem. Wszystko nagle było na jej głowie. Nie miała auta, komórki, laptopa jak dzisiejsze kobiety. Dobrze, że synek lubił przedszkole. Spędzał tam przecież całe dnie. A ona wiecznie pędziła do pracy, z pracy. W latach osiemdziesiątych nie było tak łatwo zrobić zakupy. Nawet po stanie wojennym. Tu też musiała walczyć.
Młoda wdówka w pracy miała wzięcie. Pracowała w kadrach w fabryce. Sami mężczyźni prawie. Przychodzili, prawili komplementy, kupowali goździki i rajstopy na Dzień Kobiet. Próbowali się umówić. Helena jednak była w żałobie. Długo. Poza tym uważała, że skoro przyrzekała aż po grób to postanowiła aż po grób być wierną i poświęcić się synkowi. Był grzeczny, w szkole piątki i czwórki, żadnych uwag. Jej mały mężczyzna. Czuła satysfakcję. Czasem tylko wieczorem smutek, że sama pije herbatę, że na imieniny Halinki nie pójdzie, bo nie ma z kim Piotrusia zostawić ani przede wszystkim z kim iść. Lata mijały. Piotruś stał się Piotrem. Skończył ogólniak. Poszedł na studia. Śmiał się, że mama w końcu może na randkę pójdzie. Może i by poszła, ale już chętnych brak. Potem ganiła się za takie myśli. Po grób to po grób.
Piotr się ożenił, założył rodzinę. Helena pomagała w wychowaniu małej Ani. Była na każde zawołanie. Syn i synowa szanowali ją, zrobili jej remont, chodzili do lekarza, robili zakupy, by nie dźwigała.
Helena nie ma na co narzekać. Dorabia na emeryturze, ma kochające dzieci i śliczną wnuczkę. Jednak czuje żal i gorycz. Ile ją ominęło przez te lata. Nie była w kinie od kilkudziesięciu lat, nie licząc bajek obejrzanych z synem. W restauracji, nie licząc imprez rodzinnych. Z luksusów tylko fryzjerka. Od zawsze trwała. Nie była u kosmetyczki, o spa nie wspominając. Na wakacjach też nie, nie licząc ostatnich dwóch wyjazdów z synem i jego rodziną. Ani na sylwestra, balu, aerobiku dla seniorów. Chodzi do biblioteki, kościoła, sklepów, przychodni. Na rynek i cmentarz. Koleżanki powoli już odchodzą. Coraz więcej ma grobów do odwiedzenia. Niby wszystko jest w porządku, ale gdzieś głęboko czuje pustkę, której nie wypełniła. Ma ludzi dokoła, a czuje się samotna. Dziś wie, że zatwardziałe obstawanie przy swoim nie miało sensu. Wojtek przecież by się nie obraził gdy kogoś poznała. Była bardzo młoda, potrzebowała męskiego wsparcia. Teraz to wie. Żałuje, że więcej nie myślała o sobie, że tak naprawdę o sobie zapomniała. Postanawia zawalczyć o te ostatnie lata. Prosi dzieci, by mieć dzień wolnego, by móc robić to, co chce. By spróbować czegoś nowego i innego. Nie figle jej w głowie, ale teatr, opera, kino. Może kiedyś wycieczka.

W ręce wpada jej ulotka uniwersytetu 3-go wieku. Może zatem jakiś kurs, wykłady. Ania zadaje czasem trudne pytania i ona, babcia, nie zna odpowiedzi. Ach i może jeszcze telefon komórkowy z internetem. Piotr nauczy, pokaże jak mieć kontakt ze światem. Helena się otwiera. Późno, powoli. Chłonie całą sobą, póki może. Całe życie chodziła po dolinach i równinach, teraz czuje się jakby była przed wyprawą w Tatry, a może i w Alpy. A w sumie to w Himalaje. Boi się, ale jest cholernie ciekawa i zła, że do tej pory była takim tchórzem. Teraz wejdzie tam, wlezie, nawet na czworaka. Da radę. Musi. Każdy przecież ma jakiś swój osobisty Mount Everest.

 

                                                                                                                                                        Autorka: Poli-Ann