Go to content

Agnieszka Lingas-Łoniewska: „Piszmy o miłości, bo to rzecz, o której zawsze warto pisać”

Fot. Materiały prasowe

„Randka z Hugo Bosym” to emocjonalny rollercoaster, książka, która wciąga już od pierwszych stron. Jagoda, główna bohaterka to kobieta, która szuka miłości, a przypadkowe spotkanie z bardzo przystojnym mężczyzną, wywołuje lawinę sytuacji – zabawnych dla czytelnika, niekoniecznie dla samej Jagody. „Randka z Hugo Bosym” to już kolejna książka Agnieszki Lingas-Łoniewskiej.

Ewa Raczyńska: Jagoda pracuje w korporacji. Jej temperament i osobowość sprawiają, że często pakuje się w różne zaskakujące i nieprzewidziane sytuacje. Jak wiele z głównej bohaterki jest Pani?

Agnieszka Lingas-Łoniewska: Myślę, że pisarz zawsze w mniejszym lub większym stopniu, w zależności od tematyki, przemyca do swoich książek odrobinę siebie. W przypadku „Randki z Hugo Bosym”, która jest romantyczną komedia, a jej bohaterka ma trzydzieści kilka lat, pracuje w agencji kreatywnej, moi znajomi, którzy dobrze mnie znają, mogą w Jagodzie dostrzec pewne podobieństwa. Ona ma coś ze mnie. Ja też przez wiele lat, nim zajęłam się na poważniej pisarstwem, pracowałam w korporacji. Nie musiałam więc do tej książki robić specjalnego rozeznania, tylko mogłam korzystać z własnych doświadczeń.

Poza tym Jagoda – moja bohaterka, jest postacią kolorową bardzo dynamiczną. To gaduła, często wpada na szalone pomysły i nie ukrywam, że wiele cech mamy wspólnych. Ja także o wielu rzeczach zapominam, szybciej mówię niż myślę, często bardzo emocjonalnie reaguję na pewne rzeczy. Jagoda zachowuje się dokładnie w ten sam sposób, co sprawia, że na swoją głowę ściąga często wiele kłopotów.

Z wszystkich bohaterek Jagoda jest najbardziej do Pani podobna?

To nie jest jeden do jednego, bo ta powieść nie jest biografią. Faktem jednak jest, że zawsze w swoich książkach „użyczam” trochę siebie, zwłaszcza w komediach romantycznych, inaczej w przypadku kryminałów, thrillerów, bo tworzę książki różne gatunkowo. Tak się składa, że akurat Jagoda jest mi bliska, podobnie jak bohaterka książki, która ukazała się dwa lata temu: „Wszystko wina kota”. Tam bohaterka jest pisarką, a ja miałam ułatwione zadanie, bo nie musiałam szczegółowo, na potrzeby książki, poznawać świata wydawniczego i literackiego, który jest moją codziennością od kilku lat.

Jak sama Pani mówi, pracowała w korporacji, jak to się stało, że została Pani pisarką?

To było przeznaczenie. Zresztą właśnie „Randka z Hugo Bosym” zadedykowana została wszystkim, którzy wierzą w przeznaczenie z różnych względów. Ja także w nie wierzę. Natomiast historia mojej drogi do momentu, w którym dzisiaj jestem, zaczęła się bardzo dawno temu, kiedy jeszcze byłam dzieckiem. Zawsze wokół siebie miałam ludzi, którzy czytali książki, a te stanowiły treść mojego życia. Żyłam w świecie literackim od strony czytelniczej, uwielbiałam czytać, co zostało mi do dzisiaj. Z czasem doszły do tego moje własne ciągotki do tworzenia i wymyślania różnych historii. Pierwsza książka, którą napisałam w swoim życiu, była powieścią przygodową. To był przełom trzeciej i czwartej klasy szkoły podstawowej. Od tego się zaczęło.

Pisałam bardzo dużo, odręcznie w zeszycie. Ucieczka w wyimaginowany świat była dla mnie niesamowitą zabawą. Z pasji do literatury, ukończyłam filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim. W tym czasie nie było pracy dla polonistów we wrocławskich szkołach, więc życie skierowało mnie na inne tory ze względów ekonomicznych. Zaczęłam pracować w jednej firmie, potem w drugiej, aż w końcu trafiłam do korporacji, w której pracowałam wiele lat. W międzyczasie ukończyłam studia podyplomowe na dwóch kierunkach – rzecznictwo prasowe i planowanie kampanii public relations. Jednak jakoś w połowie mojej pracy zawodowej, kiedy już dużo osiągnęłam, pięłam się po szczeblach awansu, aż zostałam dyrektorem dużego działu, pomyślałam, że muszę zrobić coś dla siebie, coś, co sprawi mi ogromną przyjemność i frajdę.

Przypomniałam sobie czasy, kiedy wymyślałam historie i żyłam życiem moich bohaterów. Zatęskniłam za tym i zaczęłam znowu pisać, ale tylko dla siebie, do szuflady. Po pewnym czasie moje przyjaciółki zaczęły naciskać, żebym się z nimi podzieliła swoją twórczością. Wysyłałam im swoje teksty, a one były zachwycone. Oczywiście nie wierzyłam w ich komplementy, bo znamy się tyle lat, więc nawet jakby im się nie podobało, to by pewnie mi tego nie powiedziały. Moje podejście je wkurzało, znalazły więc fora literackie i podpuściły mnie, żebym wrzucała swoje teksty do internetu. I tak rozpętało się istne szaleństwo, niektóre moje historie miały prawie po milion odsłon. Dzięki temu pozyskałam bardzo wielu czytelników. W 2009 roku zdecydowałam się wysłać dwie pierwsze książki do wydawnictw jako propozycje wydawnicze. Po trzech miesiącach miałam podpisane obie umowy.

Pięknie.

Tak. Mój debiut „Bez przebaczenia” wydany w styczniu 2010 roku, sprzedał się błyskawicznie, dzięki tym ludziom, którzy czytali mnie w internecie. Kiedy dowiedzieli się, że wydaję książkę, kupili ją. Wydawca spytał, czy mam jeszcze jakieś książki w tej przysłowiowej szufladzie. Wtedy napisanych miałam siedem powieści. I tak to się rozkręciło. Podpisałam kolejną umowę, kontrakt na pięć lat, teraz kolejny kontrakt z wydawnictwem Burda.

A co z pracą w korporacji?

Odeszłam w 2012 roku. To była bardzo trudna życiowa decyzja. Coraz ciężej było mi jednak pogodzić pracę z licznymi spotkaniami autorskimi. Miałam wrażenie, że pracuję nie na dwóch, a trzech etatach. Stwierdziłam, że muszę coś zrobić, bo zwariuję. Złożyłam w pracy wypowiedzenie, podpisałam kontrakt wydawniczy i to pozwoliło mi zająć się tylko pisaniem. Praca jest moją pasją, a pasja stała się pracą.

Może być Pani przykładem dla wielu kobiet, że warto sięgać po swoje marzenia i robić to, co nam w duszy gra.

Bo naprawdę można to zrobić. I nie należy się bać, rysować scenariuszy w czarnych kolorach. Oczywiście ja też miałam mnóstwo wątpliwości. Zastanawiałam się, czy to się uda. W końcu bycie pisarzem, to wolny zawód, a nie etat ze stałą wypłatą, która regularnie wpływa na konto. To coś zupełnie nieprzewidywalnego. Nie wiedziałam, jak długo moje książki będą się sprzedawać, podobać się.

Czy nie zabraknie weny?

A propos weny, mam swoje zdanie na jej temat. Uważam, że wenę wymyślili ci, którzy są leniwi. Wydaje mi się, że nie ma czegoś takiego, jak wena. Jest pomysł, który rodzi się w głowie. Wiadomo, że pisarz musi mieć wybujałą wyobraźnię, ale równie ważna jest samodyscyplina i czas, żeby nad tekstem móc pracować codziennie.

Nazywana jest Pani dilerką emocji.

To określenie, wymyśliła jedna z moich czytelniczek, z którą zresztą się zaprzyjaźniłam. Przylgnęło do mnie bardzo mocno. Czytelniczki mówią, że moje książki są jak narkotyk, jak już się zacznie czytać, nie można się od nich oderwać, pochłaniają całkowicie. I faktycznie – tworzę literaturę popularną, która ma zapewnić czytelnikowi rozrywkę, a nie przez pierwszych 50 stron męczyć, nim coś zacznie się dziać. U mnie akcja bardzo szybko się rozwija, by zatrzymać czytelnika od samego początku powieści. To taki mój znak rozpoznawczy.

Faktycznie „Randkę z Hugo Bosym” czyta się jednym tchem.

I bardzo się z tego cieszę. Mam nadzieję, że spodoba się także tym, którzy po moją twórczość sięgną po raz pierwszy, do czego serdecznie zachęcam.