Gdy ostatni raz Go widziałam, był zmęczony. Siedliśmy na kanapie, a ja przytuliłam głowę do jego ramienia. Zwykły gest, który dziś w moim wspomnieniu nabiera ogromnego znaczenia. Taki gest, który staje się dowodem w moim własnym sądzie, że nie wymyśliłam sobie tej miłości, tego Taty, tej córki. Że prawdopodobnie to było nasze miłosne pożegnanie.
Żegnać się i nie wiedzieć o tym, to prawda najprawdziwsza. Nie być gonionym lękiem, przeczuciem utraty, winą, tęsknotą, żegnać się jak co dzień, jaka ta relacja jest – nie tylko w ten nadzwyczajny dzień, gdy uświadamiasz sobie wszystko. Żegnać się, jak wypowiadane słowa każdego dnia, jak zwierciadło tego, co między nami, wami, złości i żalu, miłości lub jej braku. Przytulić się w takiej chwili to bardzo dużo.
Wiemy to i zapominamy, taki banał a jednak – że każde spotkanie może być ostatnim. Śpieszmy się kochać ludzi – jak w wierszu Ks. Jana Twardowskiego- tak szybko odchodzą. Jesteśmy mądrzy, czytamy poezję i cóż z tego? Żyjemy w pośpiechu, mało w skupieniu. Nasze relacje, nawet te najbliższe, są coraz mniej intymne. Nie starcza nam czasu na miłość. Nie starcza nam cierpliwości na starzejących się rodziców. Zaglądam we własne sumienie, czy zrobiłam wszystko. Nie, nie zrobiłam. Jak pewnie wiele innych niedoskonałych dzieci. „Wszystko” to wyzwanie dla Świętych, ale czy zrobiłam wiele? Nie wiem.
Być córką swojego Ojca. Nie zastanawiasz się nad tym, bo masz to od początku, jak ręce i nogi, i usta, którymi oddychasz. On jest obok, albo wraca, jest bardziej lub mniej, czasami znika, ale jest. Nawet jak jest mało, to jest tysiąc razy więcej niż gdy go nie ma już. Gdy wiesz, że nie wróci. Ewa, znajoma, której zmarł tata pisze, że wciąż ma wrażenie dźwięku otwieranych przez niego drzwi, wejdzie jak gdyby nigdy nic i zapyta, czy jest głodna. Ja wpatruje się w ekran swojego telefonu czekając aż zadzwoni. Hej, córeczko, co słychać, hej hej. Kiedy mogę wpaść pogadać? Wiedzieć, że już nie zadzwoni, jest jak czarna dziura na dnie serca, która mości sobie w nim miejsce. Ewa mówi, że mija pięć lat, a dziura jest.
Zaczynam rozumieć „na zawsze” i „nigdy”. To takie słowa, których unikam jak ognia. Słowa zamykające. Nawet w miłości „na zawsze” jest pułapką. Bo co jeśli tylko na chwilę? Przecież i takie miłości pojawiają się w życiu. A już na pewno niektóre kończą się za wcześnie, nie tak, nie w duchu tego na zawsze. A teraz „nigdy” nabiera dla mnie nowego znaczenia. I mimo iż zatrzymam go siłą swoich wspomnień, to już nigdy nie usłyszę tego „hej hej, córeczko”, nie przytulę głowy do jego ramienia, nie powiem, jak mi źle. A teraz mi tak źle. Tato.
Wiem, co by zrobił. Przywiózłby pomarańcze i zrobił z nich sok. Siedź siedź i płacz albo nie płacz, zrobię ci sok. Te pomarańcze są najlepsze, nie kupuj nigdy tych dużych z twardą skórą. Ten Pan w moim warzywniaku zna się na pomarańczach. Płacz, płacz dziecko, sok ci pomoże. Często coś zamiast czegoś. Sok zamiast wymownej ciszy. Dobrze będzie zamiast kocham cię. Tak było łatwiej. Dziś wiele bym dałam za ten sok i niepotrzebny cyrk z pomarańczami. Byleby wrócił na chwilę.
Zrobiłam wczoraj Jurkowi (też Jurek) jajecznicę z ziemniakami. Najbliższe mi wspomnienie naszych chwil, gdy mówił, że jestem wicemistrzem świata robienia jajecznicy z ziemniakami. Miałam 8 lat i zapytałam, dlaczego nie jest mistrzem. „Bo zawsze może być ktoś lepszy i ja o tym nie wiem”- odpowiadał. Zapamiętałam to wicemistrzostwo i te jajecznicę, choć uciekam od obydwu bo jedno niższościowe a drugie tłuste. Ale wracam do tego, gdy mi źle. Zamieniam się w wice i smażę ziemniaczane talarki. Jurek powiedział, że dobre. Nie wiem, czy mówił prawdę, bo podałam mu to z taką powagą, jakbym posypywała danie truflami królowej Elżbiecie. Teraz wszystkie wspomnienia przechodzą etap celebracji, abym mogła poradzić sobie z pustką, która wypełnia czarną dziurę.
To taki czas teraz, że nic innego nie ma znaczenia. Wielkie problemy z wczoraj stają się słabością, egocentryzmem, kpiną. Może to jego ostatni prezent, że będę patrzeć na to z loku ptaka i myśleć z litością o ludzkiej małostkowości? Mój tata nauczył mnie pokory, ale nie wyższości. Może teraz jest ten moment? Tej dalekiej od pychy mądrej wyższości, która wynika z tego, że wiesz, co jest ważne, a ktoś inny nie.
Płaczę dużo, a kiedy nie płaczę mam wyrzuty sumienia, że powinnam. Śmiałam się wczoraj i pomyślałam, że jestem nienormalna, bo tata mi umarł i śmiech się skończył przecież, a mnie nadal coś śmieszy. A przecież, to właśnie On był najśmieszniejszym człowiekiem w moim życiu. Nikt mnie tak nie rozśmieszał, oj nikt.
Miałam zadzwonić w poniedziałek, ale nie zrobiłam tego. Pomyślałam, że jak minie ten koszmarny dzień, to zadzwonię we wtorek po ćwiczeniach. Niewiele pamiętam z tego wtorku. Ból i otępienie, przecież właśnie miałam zadzwonić, jak to jest możliwe, że nie mogę zadzwonić, chcę teraz zadzwonić, chcę zadzwonić zaraz, nie mówcie mi, że nie mogę. Czytam nasze stare sms-y, jak dobrze, że jest ich tyle, czytam od początku do końcu i od nowa. Widzę teraz różnice między „co słychać” z uśmieszkiem a tym bez, czy może nie zauważyłam, że byłeś tego dnia smutny, a może prosiłeś się o to, bym zapytała ciebie, bo chciałeś mi coś powiedzieć? Te słowa są takie same a jednak tak różne. Ile jeszcze rzeczy nie zauważyłam, Tato?
Być córką swojego ojca. Żyć z jego silnymi plecami, które chronią. Żyć po królewsku. Wiedzieć, że gdyby coś, ktoś, nie tak, albo ryjem w ziemię – to jest jeszcze on, facet w twoim życiu, który kocha cię bezgranicznie i zamorduje dla ciebie, wygrzebię spod ziemi chleb i odejmie sobie od ust, napoi, gdy nie masz siły podnieść głowy, zabandażuje kolano albo wyciśnie sok z pomarańczy. Piszę do Ewy, że nie mogę uwierzyć, że Tata nie siądzie już na mojej szarej kanapie, a ona: „Kochanie, on nigdy z niej nie zejdzie”. Oni tak naprawdę nigdy od nas nie odchodzą. Jesteśmy córkami swoich ojców do końca życia.
Jeśli Twój tata żyje zadzwoń do niego. Dziś.