– Nadzieja jest w życiu bardzo ważna. Gdy mamy jej w sobie całe mnóstwo, łatwo nam walczyć z przeciwnościami losu. Kiedy jest w nas tylko odrobinę nadziei, to wciąż mamy duży powód do radości – mówi Anna Ficner-Ogonowska o swojej najnowszej książce Jesteśmy Twoi w rozmowie z Kariną Caban.
Karina Caban: Mówią, że Anna Ficner-Ogonowska jest mistrzynią dawania nadziei. Jak myślisz, dlaczego?
Anna Ficner: Mistrzyni dawania nadziei to zacne mistrzostwo. Bardzo mi miło. Osobiście myślę, że nadzieja jest bardzo ważna w życiu człowieka. Gdy mamy jej w sobie całe mnóstwo, łatwo nam walczyć z przeciwnościami losu, bo pochodną nadziei jest na pewno życiowa siła i bardzo potrzebna w dzisiejszych czasach odporność na stres. Bez nadziei nie ma optymizmu, a bez optymizmu życie jest trudne. Kiedy jest w nas tylko odrobina nadziei, to wciąż mamy duży powód do radości.
W moich książkach nadzieja pomieszkuje regularnie. Dzieje się tak z prostego powodu: osobiście bardzo dbam i troszczę się o moją prywatną nadzieję. W związku z tym, że osobowości bohaterów moich powieści filtruję przez własne przeżycia, doświadczenia i postrzeganie świata, to również w nich i w światach, które tworzę, gości nadzieja. I miewa się dobrze – jest to przecież gość wyglądany, oczekiwany i zawsze mile widziany, bo wspierający.
Co dzisiaj myślisz o książce „Jesteśmy Twoi”? Dlaczego jest dla Ciebie ważna?
Książka Jesteśmy Twoi jest bardzo mocno osadzona w prawdziwym życiu. Pisząc ją, momentami bardzo dobrze się bawiłam, ale były też takie sceny, nad którymi wylałam mnóstwo łez. Czyli życie w czystej postaci: śmiech i łzy. Wszystkie opisane historie wydarzyły się naprawdę. Powieść jest sumą przeżyć różnych ludzi, których miałam przyjemność poznać i z którymi rozmawiałam na bardzo trudne tematy.
Życie moich powieściowych bohaterów stworzyłam z prawdziwych historii. Mam nadzieję, że w tej prawdzie tkwi siła tej opowieści. A książka jest dla mnie ważna, bo prawda jest ważna. Ponadto jak we wszystkich moich poprzednich książkach pojawiają się tu wątki autobiograficzne. Chyba nie umiem pisać w oderwaniu od własnych przeżyć i wspomnień.
Kim jest główna bohaterka książki? Czy tworząc tę postać, inspirowałaś się kimś ze swojego otoczenia? A może jakimiś wydarzeniami?
Główna bohaterka ma na imię Ida. Jest po trzydziestce, pracuje w wydawnictwie i na początku powieści cierpliwie czeka na miłość. A jak wszyscy wiemy, cierpliwość w życiu się opłaca. Dlatego… i oczywiście nie mogę więcej powiedzieć, bo jak zacznę, to z pewnością powiem za dużo. Darzę Idę wielką sympatią. To wartościowy i dobry człowiek. Tworząc jej sylwetkę, inspirowałam się kobietami, które znam, lubię i z którymi jestem blisko. Dlatego uważam, że Ida to bohaterka o kilku twarzach. Bohaterka intrygująca – to znaczy taka, od której chwilami można się czegoś nauczyć, a momentami chciałoby się jej pomóc, bo nie zawsze dobrze sobie radzi. Polubiłam ją do tego stopnia, że obdarzyłam ją jednym z moich najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa. I to już w pierwszej scenie powieści…
Komu szczególnie polecasz książkę „Jesteśmy Twoi”?
Rzecz jasna moim wiernym Czytelniczkom i Czytelnikom. Tym, którzy mają dzieci, i tym, którzy ich nie mają. Tym, którzy wierzą w to, że w życiu najważniejsza jest miłość. Każda miłość. I tym, którzy poszukują nadziei, którzy czekają na jakiś cud. I wszystkim, którzy lubią
czytać o życiu, takim normalnym, w którym czasem śmiejemy się do rozpuku, a innym razem nie jest nam do śmiechu.
ANNA FICNER-OGONOWSKA – autorka m.in. bestsellerowej Trylogii o szczęściu, powieści Okruch, Jeśli zatęsknię, Czas pokaże. Pisarka, która jak nikt rozumie kobiety. Absolwentka Politechniki Wrocławskiej. Prywatnie córka, żona i matka.
Książka dostępna w salonach Empiku oraz na empik.com
Fragment książki
Sięgnęłam po maszynopis leżący na stoliku przede mną. Oderwałam wzrok od twarzy nieznajomego i od razu zaczęłam intensywnie zastanawiać się, kogo mi przypomina. Musiał być podobny do któregoś z moich znajomych. Z kimś mi się kojarzył, i to bardzo. Jednak zupełnie nie potrafiłam przypomnieć sobie z kim. Nie mogłam przecież wgapiać się w niego jak sroka w gnat. Tak naprawdę nawet chciałam, jednak było mi niezręcznie. Jak na razie musiał mi wystarczyć jego obłędny zapach i widok długich i zręcznych palców. Ich ruch zdradzał, że nieznajomy już na mnie nie patrzył. Nawet jeśli umiał pisać bezwzrokowo, a pewnie tak było, to na ekran laptopa musiał zerkać.
Poczułam, że nadszedł czas, abym wróciła do rozpoczętej wcześniej lektury. Uczyniłam to, modląc się w duchu, by debiutancka proza szybko zawładnęła mą wyobraźnią. Chciałam, żeby opisany świat pozwolił mi oderwać myśli od, co tu dużo rozprawiać, seksownego towarzysza mojej podróży, który, niestety, nie trącał mnie swym ramieniem. A szkoda.
Z drugiej strony byłam już przyzwyczajona, że nigdy nie miałam tego, czego chciałam. Przynajmniej w moim życiu uczuciowym. W każdej innej sferze do tej pory marzenia się spełniały. Na ich urzeczywistnienie musiałam oczywiście czekać. Krócej, dłużej, z wielką cierpliwością, z mniejszą, ale w końcu zawsze osiągałam to, czego chciałam. Tylko uczuciowo byłam trochę, mówiąc wprost, upośledzona. A to wszystko przez mój niczym nieokiełznany uczuciowy idealizm. Jako mała dziewczynka dokładnie zwizualizowałam sobie księcia z bajki, a jako dorosła kobieta nie mogłam go nigdzie spotkać. Milka, stąpająca twardo po uczuciowym gruncie, wiele razy powtarzała mi, że nie mam szans na księcia z bajki, bo nie jestem księżniczką. Ani z urodzenia, ani z urody. Milka była księżniczką, przynajmniej jeśli chodzi o urodę. A książę i tak jej się nie przytrafił. Związała się węzłem małżeńskim z marynarzem, najważniejszym na statku. Niestety, Oskar był nieobecny czasem trzy, a nawet cztery miesiące w roku.
To dlatego, obserwując zmagania mej siostry z samotnością, przyglądając się również życiu mojego taty po śmierci mamy, coraz częściej czułam lęk, że zostanę sama. Bardzo chciałam mieć rodzinę. To o niej wciąż marzyłam. O mężu, naprawdę niekoniecznie królewiczu. O dzieciach. Nawet dużej gromadce dzieci. A w perspektywie o wnukach. Marzyłam o tym od zawsze, od czasów występów w żółtej sukience w duże białe grochy. I nic się nie zmieniało. Ani w marzeniach, ani w rzeczywistości. Wciąż byłam sama. Jeśli ktoś mnie wybierał, ja go nie wybierałam. Jak łatwo się domyślić, działo się też odwrotnie – i było to bardzo bolesne. Kiedy ja wybierałam kogoś na zawsze, to interesowało go nie moje „zawsze”, tylko moje „tu i teraz”.
I zamiast oddawać się lekturze, wpatrywałam się jedynie w maszynopis, którego męcząca wzrok interlinia utrudniała czytanie. A boski nieznajomy zapamiętale pracował. Wciąż coś pisał, gdy na moment przestawał, to tylko po to, by otworzyć inny dokument i wczytywać się w tekst pocięty numerami paragrafów.
Nie mogłam się skupić na czytaniu, ponieważ zebrało mi się na myślenie, a wzrok bez ustanku uciekał w stronę dłoni nieznajomego. Co gorsza, moja wyobraźnia już robiła, co chciała. Brak obrączki na palcu serdecznym pozwalał mi przypuszczać, że może to nie przypadek, że taki atrakcyjny męski amerykański kąsek znalazł się w moim zasięgu. Może nawet Wyjec pojawił się najpierw przy moim, a potem przy jego boku nieprzypadkowo? Może, jak to często w życiu bywa, dramat jednych pozwalał spotkać się innym? Poznać, pokochać, poślubić. Czy życie miało szansę, by dogonić me marzenia?
Już słyszałam przyganę w głosie Milki: „Cała ty! Obcy chłop, a ty go bez pardonu ciągniesz do ołtarza?”. Dyskutowałam z nią zapamiętale: „A co? Kuzyna mam ciągnąć? Przecież do ołtarza tylko obcy się nadaje. Nie inny”.
Nie zdążyłam się uśmiechnąć, a przy moim niedoszłym mężu znów pojawiła się ładniejsza i zgrabniejsza ode mnie stewardesa, aby zapytać o jego ewentualne potrzeby. Postanowiłam wrócić do rzeczywistości i zająć się tekstem, by jutro na zebraniu redakcyjnym wykazać się profesjonalizmem. I choć ja, trzydziestolatka, czułam się, jakbym była emocjonalną nastolatką, już wiedziałam, że nazajutrz z dzisiejszej ekscytacji nieznajomym pozostanie tylko mgliste wspomnienie.
Obudziło mnie nieprzyjemne mrowienie prawej dłoni. Poruszyłam nią jeszcze przed otwarciem oczu. Po czym otworzyłam je natychmiast w obawie przed… Nie myliłam się. Moje zaskoczenie było uzasadnione, ponieważ podczas snu nieświadomie wśliznęłam dłoń pod ramię siedzącego obok mężczyzny. Pewnie dlatego byłam cudownie wyspana, bo jak znam życie, przespałam większą część podróży oparta o ramię mego sąsiada.
Maszynopis, który ostatnio spoczywał na moich kolanach, teraz znów leżał na stoliku, a mój cienkopis, którym zwykłam zapisywać na bieżąco swe uwagi na marginesie wydruku, ktoś położył na białych, gęsto zadrukowanych kartkach. „Full service – pomyślałam – w dodatku w wykonaniu pasażera business class. Pięknie, Ida! Pięknie!”
Bałam się poruszyć. Laptop mojego sąsiada, którego ramię wciąż traktowałam jak wygodną poduszkę, leżał zamknięty na stoliku. W tym mogłam upatrywać szansy, bo jeśli Biznesklasowiec też spał, wcale nie musiał czuć, że jego ramię jest ugniatane przez Ekonomiczną. Postanowiłam wyplątać się jakoś spod, nie powiem, przyjemnego w dotyku ramienia. Zrobiłam to powoli i bez szarpania. Wyprostowałam się. Oparłam głowę o fotel, którego przestrzeni nie powinnam była przekraczać, i zdobyłam się na odwagę, by zerknąć w stronę przystojniaka. Na szczęście spał. Nawet gdy miał zamknięte oczy, bardzo mi się z kimś kojarzył. Choć wypoczęłam cudownie i zresetowałam mózg, wciąż nie mogłam domyślić się, kogo mi przypominał. Nawet gdy się uśmiechał.