Go to content

Uwierzyłam ci, złamałeś mi życie. Dziś bronię się przed myślą, że każda miłość przynosi cierpienie

Fot. iStock/portishead1

Nigdy nie byłam kobietą, która „potrzebuje” do szczęścia mężczyzny. Zawsze wydawało mi się, że cokolwiek się stanie, sama lepiej poradzę sobie ze wszystkimi problemami, że w pojedynkę lepiej „rozegram” to życie.  Ja – silna, zdroworozsądkowa „okularnica”. Na pierwszy rzut oka zaprzeczenie kobiecości. Trochę jak ze stereotypowych, okrutnych żartów o silnych kobietach. Moje przyjaciółki zakochiwały się i łamały serca, moje pozostawało nietknięte. Ja sobie miłością nie zawracałam głowy. Ja je stawiałam „do pionu” i powtarzałam, że szkoda życia na łzy. Ja byłam bezpieczna w swoim świecie. I choć może po cichu, w głębi, marzyłam o uczuciu, nigdy nie spodziewałabym się, że kiedy się w końcu pojawi, przewróci moje życie do góry nogami. I tak bardzo mnie skrzywdzi.

Kiedy cię spotkałam, wszystko zaczęło się zmieniać. Wcale nie zabiegałeś o moje zainteresowanie. Doskonale wiedziałeś jak mnie podejść. Interesująca rozmowa, zero uwodzenia, żadnych dłuższych spojrzeń, czysta logika. Chciałeś wiedzieć co myślę, a nie zaciągnąć mnie do łóżka. Tak mało było trzeba, widzisz? Jesteś świetnym psychologiem, świetnym obserwatorem. Połknęłam haczyk. Kiedy całkiem „po koleżeńsku” zaprosiłeś mnie na jakąś konferencję, złapałam się na tym, że myślę o tym, w co się ubiorę. Chyba pierwszy raz w życiu zależało mi na tym, żeby dobrze wyglądać. Z twojego powodu. Tym razem też wiedziałeś co powiedzieć. Zauważyłeś ołówkową spódnicę, długie nogi. Ale dalej realizowałeś swoją strategię – traktowałeś mnie jak świetnego kumpla do rozmowy, jak fachowca, człowieka. Ta historia w niczym nie przypominała historii moich znajomych – jeden wieczór – kilka kieliszków wina – jedna kawa – seks – koniec związku.

Ty zdobywałeś mnie cierpliwością, wizją czegoś głębokiego, trwałego. Stałego. Potem był pocałunek i twoje słowa: „Nie mogę nic na to poradzić, oczarowałaś mnie”.

Zupełnie jak z taniego Harlequina, wiem. Wstyd mi, że dałam się na to nabrać. Że nie zaświeciła mi się czerwona lampka w głowie, że nie wyświetliły znane już z opowieści przyjaciółek scenariusze. Ja już byłam zakochana, albo raczej – bardzo chciałam kochać. I wierzyć, że to właśnie mi przytrafia się najprawdziwsze love story.

Zamieszkaliśmy razem, u mnie, po pierwszej wspólnej nocy. Nie miałam żadnych wątpliwości, mówiłeś o ślubie. Czułam się jakbym wygrała los na loterii. Wyznania miłości, podziwu, deklaracje poważnego związku – wyciągałeś je jakby były wcześniej przygotowane w twojej kieszeni. Nie było mnie dla nikogo prócz ciebie.

Czasem było tak, jakbym dostała rolę w jakimś filmowym romansie. Ty pracowałeś w domu, ja wychodziłam do biura. Wieczorem czekała na mnie kolacja, dwa kieliszki wina, świece, seks.  Kiedy przyjaciółki pytały, co właściwie o tobie wiem, nie potrafiłam powiedzieć dużo. Ale też tego nie potrzebowałam, wierzyłam w obraz ciebie, który tworzyłeś na bieżąco, w mojej głowie. Byłeś freelancerem, organizowałeś olbrzymie konferencje, więc czasem wyjeżdżałeś na kilka dni. Kiedy wracałeś, przywoziłeś mi pudełko czekoladek i mały bukiecik róż.

To trwało pół roku. Potem zacząłeś ode mnie pożyczać pieniądze. Mówiłeś, że zakładasz swoją firmę, ale nie chcesz związywać sobie życia kredytem. „Będzie czas na kredyt, kiedy kupimy dom” – powtarzałeś. Tak bardzo chciałam tego domu. I nagle stało się coś dziwnego. Jakaś dziwna zależność. Ja wypłacałam coraz więcej pieniędzy, ty coraz bardziej zmieniałeś się w stosunku do mnie. Czułość, troska, cierpliwość – było ich coraz mniej.

Nagle okazało się, że cię denerwuję, że powinnam zmienić kilka rzeczy w moim wyglądzie, że moja wiedza i inteligencja, które podziwiałeś jeszcze kilka tygodni temu już ci tak nie imponują. Że potrafisz okazać brak szacunku. Że moje ciało nie jest tak cudowne. Że rozmowy ze mną cię nużą.

To było takie przewidywalne, wręcz książkowe. Twoje zachowanie, twoje reakcje.

Płakałam po cichu, w łazience, bo bałam się ciebie zdenerwować. A najgorsze, że wierzyłam, że na to zasługuję. Pewnego wieczora po prostu wróciłam do domu z pracy i zastałam puste mieszkanie. Ani jednej twojej rzeczy. Zobaczyłam kartkę, od razu wiedziałam, co się stało. Nawet nie próbowałeś udawać, że mnie naprawdę kochałeś. Było coś o pomyłkach, coś o daniu sobie szansy na nowy związek, na prawdziwe uczucie. Żałosne.

Odsłoniłam przed tobą swoje najczulsze punkty, pokazałam ci swoje słabości. Przez jakiś czas żyłam w bajce. A ty? Wykorzystałeś moje uczucie i moją ślepą wiarę w to, że mnie nie skrzywdzisz.

Zniknąłeś z mojego życia tak szybko, jak się w nim pojawiłeś. Z tobą, kilkadziesiąt tysięcy moich oszczędności, których pewnie nigdy nie oddasz i moje złudzenia Pozostał wstyd.

Boję się, że już nigdy więcej nie zaufam. Nie wiem, jak zaufać. O tym, co zrobiłeś, nie powiedziałam nikomu. Przyjaciółkom mówię, że przestraszyłam się twojego poważnego podejścia do związku. Pukają mi w głowę, mówią, że oszalałam. „Taki facet”… – słyszę. – To się przecież nie zdarza często”. Milczę.

Uwierzyłam ci, złamałeś mi życie. Dziś bronię się przed myślą, że każda miłość przynosi cierpienie.