Go to content

Romans? Jaki romans? Kiedy wyjechałeś, postanowiłam za nas oboje, że to koniec

Romans? Jaki romans? Kiedy wyjechałeś, postanowiłam za nas oboje, że to koniec
Fot. iStock / m-gucci

Nie, nie marzę o tobie po nocach, leżąc tuż obok niego. Nie wyobrażam sobie wcale twoich czułych rąk zamiast jego dotyku, gdy rozpala mnie namiętność. Snu z powiek nie spędza mi pytanie: „co by było gdyby”… Gdybym rzuciła to wszystko, odeszła, pobiegła do ciebie, wybrała nadzieję na nowe życie, a nie walkę o moje małżeństwo.

Czasem tylko (częściej na jesieni niż wiosną) stajesz się moją myślą, gdy zawinięta w koc popijam gorącą herbatę z cytryną i miodem, dokładnie taką, jaką sama nauczyłam cię pić. I ta myśl o tobie ogrzewa mnie mocno, na chwilę, czasem dłuższą. A potem gaśnie, kiedy patrzę w oczy mojego męża i czuję się tak, jakbym zrobiła coś niewybaczalnego, potwornego. A przecież między nami nic nie było…

Żadnych zwierzeń, wyznań żadnych

Poznaliśmy się kilka lat temu. Oboje na życiowych zakrętach. Outsiderzy, samotni, niedzisiejsi, niepoprawni romantycy. Na tym koniec podobieństw. Bo tak właściwie to jesteśmy z dwóch różnych światów, prawda? Dzieli nas o wiele więcej niż te tysiące kilometrów, życie, codzienność, czy daty urodzenia. A jednak już pierwszego dnia rozmawialiśmy jak dobrzy znajomi, rozumiejąc się bez słów, wyczuwając podświadomie, że łączą nas te same bolesne doświadczenia. Nie, nie zakochałam się w tobie. Głowę i serce miałam zajętą NIM. Powiedziałam ci o tym i rozczulił mnie błysk rozczarowania w twoich brązowych oczach. Taki niespodziewany, niezręczny. Dalej chciałeś być obok. Być moim przyjacielem.

Wróciłam do domu, do niego, do miłości odnalezionej w nim po latach, jak do bezpiecznej przystani. Zabrałam tylko wspomnienie o miłym znajomym, o bratniej duszy. Ale marzyłam o stabilizacji u jego boku. Zgodziłam się być żoną, mieć dom, uwierzyłam w przeznaczenie.

Czy to na pewno to? – myślałam potem nieraz w chwilach kryzysu, rozdarcia, rozczarowania związkiem, który miał być przecież tym, na całe życie. I znowu, na jedną chwilę, stawałeś mi przed oczami. Wolałam je zamknąć, przegonić ten obraz.

Ktoś poprosił, żebym wyszła po ciebie na lotnisko, oprowadziła po mieście, bo znam twój język. Przytuliłeś mnie mocno. Czułam, jak szybko biło twoje serce pod flanelową koszulą. Usłyszałam jak głos drży ci ze wzruszenia. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że naprawdę czujesz do mnie coś więcej. Że w jakiś sposób jestem dla ciebie ważniejsza niż powinnam. Odsunęłam to od siebie. Niedługo miałam wyjść za mąż.

Jak para nastolatków rozśmieszaliśmy się nawzajem, jak para znajomych piliśmy razem białą kawę, zagryzając chrupiącymi herbatnikami i jeszcze mocniej śmiejąc się z tego chrupania. Lubiłam cię, chciałam grać w otwarte karty. To dlatego poznałam cię z NIM.

Nigdy nie zapomnę tego wieczoru tuż przed twoim odjazdem. Zaprosiliśmy cię razem do siebie, ale to do mnie przyszedłeś. Mówiłeś mi to każdym gestem i spojrzeniem. Nigdy w życiu nie byłam w tak absurdalnej sytuacji, tak mocno między dwoma mężczyznami. Tak niezręcznie. „Nigdy więcej” – myślałam. Wtedy widziałam cię ostatni raz przed moim ślubem. Nie odwiozłam cię na poranny samolot, wymyśliłam jakiś durny pretekst, stchórzyłam. Wtedy przemówiłeś. Napisałeś wiadomość, która mogłaby wywrócić moje życie do góry nogami. Taką, o jakiej marzy każda zakochana kobieta. Ja nią nie byłam. Kiedy wyjechałeś, postanowiłam za nas oboje, że to koniec tej znajomości.

– Romans, jaki romans? – myślałam wtedy. Romans to pójście na całość, seks i namiętność. Dzisiaj myślę, że skrywane emocje, nawet niewypowiedziane, niespełnione mogą wyrządzić tyle samo szkody. Nie, nadal cię nie kochałam.

Wciąż jesteś 

Lata mijają. Wyszłam za mąż, za Niego. To nie jest łatwa miłość, to jest miłość z odchodzeniem (i moim i jego). Walczę o nią, nawet wbrew sobie. Bywam nieszczęśliwa, zrozpaczona, wypalona. Czasem brak mi już sił. Dlatego ta nasza znajomość jest dla mojej miłości niebezpieczna. Bo łatwo jest wybrać coś nowego, zamiast walczyć o to, by naprawić to stare. A jednak na nowo wpuściłam cię do swego życia. I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, prócz może tej dziwnej próżności, że dla kogoś jeszcze jestem stale i uparcie najważniejsza. Okrutne to, wiem. Bo ty wciąż nie masz nikogo. Bo wciąż dajesz mi znak, że gdybym tylko chciała, jesteś obok. Wciąż przewijasz się przez moje życie, zjawiasz nieoczekiwanie, przylatujesz, gdy to tylko możliwe, proponujesz spotkanie tylko na kawę, na lotnisku, choćby na pięć minut. Bo przecież jesteśmy tylko znajomymi. Wciąż jesteś obok.

Ciekawi mnie co będzie, gdy w końcu odnajdziesz swoje miejsce, odejdziesz, pokochasz kogoś innego. Chcę tego, wiesz? Bo dopóki będziesz sam, dopóki będziesz wysyłał te słowa: „fajnie patrzeć w niebo, na którym są te same gwiazdy, na które ty patrzysz”, dopóki  wracasz, gdzieś na dnie serca czuję niepokój. I jestem już tym zmęczona. Choć nadal cię (nie) kocham.