Go to content

„To my, wstrętne grubasy, kryjący się po toaletach bulimicy”. Jesteśmy uzależni od jedzenia, potrzebujemy pomocy

iStock/KatarzynaBialasiewicz

„Po prostu zrób to. Weź się w garść. Ogarnij swoje życie. Będzie dobrze”. Słowa, które mają pocieszyć, dopingować, pokazać, że to wszystko jest proste. Niestety.

Dzisiaj już wiadomo, że depresja to choroba i żadne „weź się w garść” nie jest pocieszeniem. Tę świadomość zawdzięczamy społecznym kampaniom dotyczącym depresji. Coraz częściej mówi się również, że „będzie dobrze” nie wspiera chorujących na raka. W zrozumieniu tego pomagają, oprócz kampanii, także wywiady z psychologami czy samymi ludźmi chorymi na raka. 

Jedzenie, odchudzanie to wciąż temat tabu

Reagujemy tylko wtedy, gdy na własne oczy widzimy umieranie. Anoreksja jest taka spektakularna. Widać dzięki niej (przez nią) kości, zniszczenie. Jest tak bliska śmierci, że boimy się jej, ale jednocześnie na nią reagujemy. „Bałam się nawet wody. Przecież też mogła mieć kalorie” – powiedziała mi kiedyś anorektyczka, z którą robiłam wywiad. „Straszne” – przeżywały dziewczyny z mojej redakcji.

Bulimia jest gdzieś z boku. Jest obrzydliwa, żenująca, wstrętna. Ktoś wymiotuje w toalecie? Boże, świr. Ktoś opróżnia wieczorem lodówkę? Ble… I to jeszcze w dzisiejszym świecie, gdzie wszyscy kontrolują to, co przełykają. Gdzie jest miejsce tylko dla kobiet podobnych do Ew Chodakowskich. Pań fitness. Pań Dbam co Jem. Ewentualnie pań „mam w d…”.

Co tam, że większość z nas wokół ciała, jedzenia koncentruje swoje życie. Jakże niewiele jest kobiet, które utrzymują „zdrowy dystans”. A jak wiele z nich musiało przejść długą drogę, by zaakceptować siebie.

Bulimiczki nie mają niczego w d**ie

Jedzenie jest jednocześnie najgorszym wrogiem i ich najlepszym przyjacielem ( choć na chwilę).

Jestem zwyczajną kobietą, matką, żoną. Znam dużo kobiet, które cierpią na zaburzenia odżywiania. Są ładne, mądre, w większości zgrabne. Niektóre chudną i tyją na przemian. Inne mają stałą wagę i nikt nie wie, że ich życie bywa też horrorem. Że zwracają na imprezach w toalecie posiłki, że nie wychodzą na urodziny do znajomych, żeby nie jeść, albo objadają się do utraty tchu, bo tylko to w życiu przynosi im spokój.

W Londynie, gdzie pracowałam kiedyś, mieszkałam  z dziewczyną, która zawsze mówiła: „Mam świetną przemianę materii”. Dużo jadła, potem zamykała się w toalecie. Gdy wchodziłam do łazienki, czułam zapach masła orzechowego. „Lubię jeść kanapki z masłem w wannie” – mówiła. Któregoś dnia nie zamknęła drzwi od toalety i zobaczyłam, jak wymiotuje. Tymi kanapkami z masłem orzechowym, które ponoć nie tuczą.  Okazało się, że robi to wciąż, od lat.

Potem dowiadywałam się, że wymiotuje moja jedna przyjaciółka, druga, trzecia miała taki epizod, czwarta nie wymiotowała, ale wypluwała jedzenie, piąta po prostu (?) się objadała. Nigdy nikomu o tym nie mówiły. Sama miałam problemy z jedzeniem, otworzyłam się przed nimi, one poczuły się przy mnie bezpiecznie, więc też się otwierały.

Dziennikarki, menadżerki i specjalistki w korporacji, prezenterki telewizyjne, artystki, kobiety, które pracują naukowo, psycholożki i ileś innych kobiet wykonujących różne zawody, które łączy jedno – obsesja na punkcie ciała. Obsesja czasem w uśpieniu (pt. „Wyszłam z tego, mam się świetnie”), czasem aktywna tak, że psująca życie. Bo potrafisz nie wychodzić z domu – tak bardzo siebie nie akceptujesz. Albo przeżywasz życie na jogurcie, bo wierzysz, że w rozmiarze 36 twoje problemy się skończą. Potem się objadasz i wracasz do punktu wyjścia.

Wczoraj przyjaciółka wrzuciła mi list otwarty do Ministerstwa Zdrowia. List napisała Anna Gruszczyńska, która przez lata cierpiała na bulimię. Od marca prowadzi bloga wilczogłodna.pl, napisała książkę: „WILCZO GŁODNA. Jak wyjść z kompulsywnego jedzenia i nie zwariować”.

Anna walczy o lepszą profilaktykę i pomoc dla ludzi, którzy nie potrafią wyjść z nałogu jedzenia. Tak, bo to dla niektórych nałóg. Tak samo jak papierosy, czy alkohol. – Nawet nie wiemy, ile takich ludzi jest wokół. Pisze do mnie mnóstwo kobiet, korespondują z 57 letnią kobietą, która wymiotuje od 37. Inna ma 47 i codziennie się objada – mówi.

Dziś wydawca naszego portalu napisała do mnie: „Po co taki temat, tego nikt nie zrozumie”. A ja bym chciała powiedzieć, że tak jak pomagamy innym chorym, choć sami nie chorujemy tak samo powinniśmy zwrócić uwagę na problem jedzenia. Bo to jest problem, który często dzieje się tylko w naszych toaletach, gdzie po cichu wymiotujemy. Albo w naszych głowach – gdzie żyje nasze cierpienie i brak akceptacji siebie. Dopóki nie będzie się mówić o tym głośno, my będziemy z tym same. 

Z psychiatrami, którzy zapisują tabletki hamujące apetyt (a to nie jest rozwiązanie), nieudolnymi psychologami, czy bliskimi, którzy w większości wzruszają ramionami. Albo o niczym nie wiedzą. Bo nikt nie chce dzielić się tym piekłem. Bo to wstyd. Ja dziękuję Ani za jej pracę, bo dzięki niej zrozumiałam, że to żaden wstyd mówić głośno o tym problemie. Podobnie piszą inne dziewczyny pod postami Ani, czy filmikami na Youtubie. Że płaczą, że czują się silniejsze, że rozumieją, że nie są same. To, podobnie jak w depresji, ogromna moc. Wsparcie.

Proszę, udostępnij list Ani Gruszczyńskiej,  nawet jeśli nie dotyczy ciebie i jesteś przekonana, że nie dotyczy nikogo wokół ciebie. Obiecuję ci, możesz się mylić.  Wcześniej obejrzyj filmik z akcji, którą zorganizowała.

List otwarty Ani Gruszczyńskiej, Wilczogłodnej

„W związku z tym, że moje dotychczasowe działania w sprawie ustanowienia Dnia Zaburzeń Odżywiania, nie spotkały się z żadnym odzewem ze strony Ministerstwa Zdrowia, postanowiłam opublikować list otwarty do Konstantego Radziwiłła, który od zeszłego roku pełni funkcję Ministra.

Szanowny Ministrze Zdrowia,

Piszę do Pana w imieniu tysięcy kobiet i mężczyzn cierpiących na Kompulsywne Zaburzenia
Odżywiania. To my, wstrętne grubasy i kryjący się po toaletach bulimicy.
Jesteśmy uzależni od jedzenia, tak jak alkoholicy od alkoholu. Tak jak oni, nie jesteśmy w stanie
kontrolować swojego zachowania i tak jak oni siejemy spustoszenie w naszym życiu i życiu naszych
rodzin.
Jesteśmy nieszczęśliwi, agresywni, zaniedbujemy swoich bliskich i swoje obowiązki.
Wydajemy ogromne sumy pieniędzy na niepotrzebne jedzenie. Często popadamy w długi.
Jesteśmy jednak pozostawieni sami sobie, praktycznie bez żadnej pomocy. No bo jak to? To można
uzależnić się od jedzenia?

W teorii wszystko wygląda bez zarzutu; każdemu obywatelowi przysługuje prawo do opieki
psychologicznej, psychiatrycznej i ambulatoryjnej. Ale to tylko teoria.
Rzeczywistość kompulsywnie objadających się, którzy wykończeni chorobą, szukają pomocy, wygląda
zgoła inaczej:

– Wielomiesięczne kolejki do psychologa i psychiatry,
– Brak specjalistów,
– Brak czasu, pieniędzy i pomysłu na leczenie takich jak my,
– Bagatelizowanie naszego problemu: jak się objada, to jego wina,
– Brak miejsc w szpitalach psychiatrycznych, a często także zwyczajny brak empatii.
– Wrzucanie wszystkich zaburzeń jedzenia do jednego worka. Powszechną praktyką jest, że bulimików
umieszcza się w szpitalu razem z anorektykami i wraz z nimi się je tuczy (po co?)
– Brak dostępu do rzetelnej informacji.
– Osoby kompulsywnie objadające się i nie stosujące żadnych form kompensacji (wstrętne grubasy)
nie mogą liczyć na jakąkolwiek pomoc.

W związku z tym, domagamy się stworzenia ogólnopolskiego programu pomocy; takiego z jakiego
korzystać mogą alkoholicy.
Uznania i rozpowszechnienia poglądu, że zaburzenia te, nie dotyczą tylko nastolatek. Z nich nie
wyrasta się z wiekiem. Je się przekazuje się z pokolenia na pokolenie!
Pragniemy być traktowani z szacunkiem i zrozumieniem.
Chcemy być w stanie uzyskać pomoc oraz rzetelne informacje na temat naszego stanu.
Pragniemy także, aby szkoła zajęła się głębszym uświadamianiem problemu, wykraczającym poza
powieszenie kilku plakatów ze zdjęciem wychudzonej anorektyczki. Bo co z tymi, którzy przestać jeść
nie potrafią?

W całym cywilizowanym świecie, do kompulsywnych zaburzeń jedzenia podchodzi się z należytą
uwagą. Wszak, wedle światowych statystyk, dotyka on 6% populacji. Dotyczy to więc 2,5 miliona
Polaków! Tyle z nas cierpi samotnie, często nie wiedząc nawet, że to jest zaburzenie, który można i
trzeba (!) leczyć. Tyle z nas powoli niszczy swoje życie i życie swoich rodzin.

Proponuję, aby pierwszym krokiem do zmian, było uchwalenie Dnia Kompulsywnych Zaburzeń
Odżywiania, którego projekt został złożony w parlamencie latem 2015 roku.
Niech to będzie okazją do szerszej dyskusji na temat tego palącego problemu.

Z poważaniem,
Anna Gruszczyńska”.