Go to content

Jacek Rozenek po udarze stracił niemal wszystko. „Jeszcze trzy lata będę spłacał swoje długi”

Jacek Rozenek po udarze stracił niemal wszystko. Trzy lata będzie jeszcze spłacał swoje długi. W najtrudniejszym czasie pomagali mu przyjaciele. Ale tak naprawdę z tą chorobą był sam. W depresji. Bez pieniędzy. Bez pracy. Dwie godziny zajmowała mu poranna toaleta, by mógł wyjść z domu. A potem jechał po zakupy na rowerze, nawet zimą. Dlaczego nie narobił rabanu i prosił wszystkich wokoło o pomoc? Dlaczego zawziął się i ćwiczył w domu sam, po sześć godzin dziennie? Napisał książkę „Padnij. Powstań. Życie po udarze” o swojej ponad trzyletniej walce o powrót do zdrowia. Kiedy wracał na plan serialu, był w stanie odpowiadać ludziom tylko „nie” lub „tak”. Niemal nikt nie wierzył, że znów będzie zdolny do pracy. A jednak… udało się!

Jacku, jak się czujesz?

– Czuję się dobrze. Wkurzam się, bo jeszcze mam pewne braki ruchowe, nie mogę biegać. Choć nie jest idealnie i tak…

…naprawdę dokonałeś swoją ciężką pracą i rehabilitacją cudu?

– Powiem ci szczerze, że wkurza mnie , kiedy ludzie mówią, że to jest kwestia cudu i że dokonałem niemożliwego. Niektórzy idą dalej i pytają mnie, czy w ostatnich miesiącach nawróciłem się może do Boga? Serio, w takiej chwili, do Boga? Nie chcę być źle zrozumiany, bo szanuję ludzi, którzy czegoś takiego doświadczyli, ale mnie to się nie przydarzyło. Mogę ci tylko powiedzieć, że początkowo rehabilitowałem się sam, to była mordercza codzienna praca. Po sześć godzin na dobę. Zaharowywałem się, pracowałem szalenie intensywnie, nie mając w ogóle motywacji do tego, by ćwiczyć.

Dlaczego nie miałeś motywacji?

– Bo ta choroba ma zaszytą w sobie silną depresję. Posłuchaj, rocznie 90 tysięcy ludzi w Polsce dostaje udaru. Ile znasz osób, które wracają potem do normalnego funkcjonowania?

Szczerze? Zero!

– No właśnie ja odkryłem, że to są osoby, które automatycznie odsuwają się od życia. Dlatego chciałabym im pomóc. Prywatnie uważam, że depresja jest większa przeszkodą niż niedyspozycje ruchowe. Zdecydowanie większym. Dlatego chcę pokazać, że da się. Jeśli będzie ładne pogoda, to 5 lipca ruszam na rowerze w trasę 500 km wzdłuż polskiego wybrzeża. Będę jechał sam i zamierzam pokazać to jako relację na Facebooku. Jadę, by dać udarowcom trochę nadziei. Że warto o siebie walczyć. Warto!

Czy możemy opowiedzieć ludziom, co wydarzyło się w twoim życiu trzy lata temu?

Trzy lata temu byłem facetem, który pięć razy w tygodniu trenował na siłowni crossfit i czułem się silny. A z drugiej strony, mówiąc szczerze, trochę się jednak prosiłem o ten udar. Nie odpoczywałem, pracowałem jako aktor i coach, często pond swoje siły, zapominając o odpoczynku i wysypianiu się. I tak przyszedł gorszy moment: zachorowałem na zapalenie płuc, a potem lekarze długo leczyli mnie niby z powikłań. Słabłem z dnia na dzień, aż w końcu okazało się, że mam nie zapalenie płuc tylko zapalenie mięśnia sercowego i że konieczna jest natychmiastowa operacja. Jednak statystycznie na taką operację w Polsce czeka się trzy lata, dlatego musiałem sobie jakoś radzić. Brałem lekarstwa, byłem w szpitalu dwa razy, bo w pewnym momencie pojawiły się zaostrzenia choroby. Do pewnego stopnia zacząłem dostosowywać się do życia z tą chorobą.

13 maja miałem poprowadzić konferencję i jechałem samochodem. Przed godziną dwunastą w południe poczułem znużenie, dlatego postanowiłem zjechać z autostrady na parking, by zmrużyć oko na kwadrans. To była taka moja rutyna. Często robiłem w trasie takie mikro drzemki, po których budziłem i czułem się super wypoczęty. Nic więc nie zapowiadało tego, co miało się
zaraz wydarzyć.

I na tym parkingu, na którym stały głównie tiry, dostałeś udaru?

– Tak, pamiętam, że na miejscu konferencji miałem być o godzinie 13.30. A tuż po godzinie 12.00 na tym parkingu zaczęło się coś ze mną dziać. Wiedziałem, że nie śpię, ale nie byłem zupełnie na jawie. Dopiero o godzinie 15.30 postanowiłem zebrać w sobie resztkę sił i odpalić samochód. Nie byłem już w stanie ruszać prawą stroną ciała. Prawa ręka była bezwładna. Dlatego biegi zmieniałem lewą i całe szczęście nie ujechałem daleko. Zatrzymałem się pod szlabanem i tam mnie znalazł  serwisant, który pracuje na autostradzie. On wezwał pogotowie. Było po godzinie 15.00.

Mówiąc wyprost, gdybyś nie znalazł w sobie tej siły, by uruchomić samochód, to pewnie byś umarł tam na parkingu. Uratowałeś sobie wtedy życie!

– Na pewno tak! Nikt nie zwróciłby uwagi, że mój samochód stoi na parkingu długo, bo to jest takie miejsce, na którym ludzie zatrzymują się na dziesięć, piętnaście minut, by wyprostować nogi lub zjeść kanapkę i jadą dalej. Nie było tam stacji benzynowej ani restauracji. Niczego. Dlatego szanse miałbym niewielkie.

Kto był przy tobie w szpitalu?

– Następnego dnia lekarz zadzwonił do mojej serdecznej przyjaciółki Basi. Ona wiedziała kogo zawiadomić. Zadzwoniła do mojego starszego syna, do byłej żony oraz do brata. Sytuacja była taka, że lekarz powiedział wprost, by przyjechali się ze mną pożegnać, bo nie dożyję następnego dnia.

Komu najwięcej zawdzięczasz?

– Najpierw synom. Po prostu czułem, że nie mogę się poddać, bo cała trójka wierzyła, że jakoś dam sobie radę. Ja nie mogłem ich zawieźć. Wiedziałem, że się na mnie patrzą. Starszy syn chciał ze mną mieszkać, ale nie pozwoliłem na to, ponieważ uznałem, że on ma swoje życie i nie mogę od niego wymagać, by stał się moją opiekunem. Młodsi synowie odwiedzali mnie raz na dwa tygodnie. A tak naprawdę podczas tej choroby byłem sam.

Jak to sam?

– Sam i bardzo dobrze. Budziłem się i wszystko wokół siebie musiałem robić sam. Wierzę, że dzięki temu szybciej wracałem do zdrowia. Wiesz, ile czasu na początku zajmowało mi przygotowanie się do wyjścia z domu? Taka toaleta, śniadanie, ubranie się? Dwie godziny, zanim stanąłem za drzwiami z kluczem w ręku.

Ponieważ straciłem dosłownie wszystko, w tym samochód, jeździłem po zakupy do sklepu na rowerze. Trzy lata temu 150 metrów od mojego mieszkania był niewielki sklep spożywczy, ale podczas pandemii zamknięto go. Dlatego po zakupy musiałem jechać na rowerze, nawet zimą. Ale zanim na niego wsiadłem… nie wiem, ile razy wywracałem się twarzą w piach.

Jacek, wybacz brutalność tego pytania, ale ja nie rozumiem, dlaczego nie pojechałeś autobusem?

– Słuchaj, były miesiące takie, że jak już wydałem wszystkie oszczędności, to budziłem się w poniedziałek i miałem w portfelu 30 złotych. Wiedziałem, że to mi starczy do środy. A co potem?

Musiałeś oszczędzać na biletach?

– Musiałem. Ale chcę, by to wybrzmiało, że byli wokół mnie ludzie, którzy naprawdę uratowali mi życie. Przede wszystkim jednym z nich był mój partner biznesowy Rafał, który udzielił mi bezterminowej pożyczki i dzięki niemu przetrwałem ten najgorszy moment. Była ze mną też przyjaciółka, o której ci wspominałem, Basia Konarska, żona mojego przyjaciela aktora. Ona zajęła się logistyką mojego leczenia, przenoszeniem dokumentów ze szpitala w Tczewie do drugiego w Warszawie. Fantastyczna osoba, jestem jej ogromnie wdzięczny.

Miałeś moment, że chciałaś się poddać, że mówiłeś sobie: ”Pie****ę i już nic nie robię”.

– Tak. Pięć do dziesięciu razy dziennie.

Podczas naszej rozmowy powiedziałeś mi, że materialnie straciłeś wszystko.

– Tak. Czy wiesz, ile kosztuje rehabilitacja w prywatnym ośrodku? 18 tysięcy złotych za dwa tygodnie. Utopiłem w tym wszystkie swoje oszczędności. Sprzedałem samochód. Mieszkanie przepisałem na byłą żonę i ona przez dwa lata spłacała raty kredytu. Dziś mam niewiele swojego majątku. Oszczędności zero. Trochę ciuchów i rzeczy codziennego użytku.

Jacek, ale dlaczego ty nie narobiłeś rabanu: nie dzwoniłeś do przyjaciół z prośbą – zorganizujcie mi obiady, odwiedziny. Dlaczego nie prosiłeś o pomoc?

– Dlaczego? Serio pytasz?! Bo ja jestem facetem i jestem od tego, by dbać o swoje dzieci, by zarabiać. Koniec. Mnie do szału doprowadza takie miauczenie i błaganie o litość. Na szczęście nie musiałem prosić o pomoc przyjaciół. Wiesz, jaką cudowną osobą okazałą się Adriana Biedrzyńska. To ona, choć wiedziała w jak fatalnym stanie jestem, dała mi pierwszą pracę w teatrze. To ona pomogła mi załatwić darmową rehabilitację.

W pewnym momencie ogłosiłeś upadłość konsumencką. To cię uratowało?

– Ależ nie! Przeciwnie. Po konsultacjach z prawnikami i moim wspólnikiem biznesowym postanowiłem jednak wycofać się z tego pomysłu pod koniec roku 2021 i chcę spłacać dalej swoje długi. Obliczyłem, że będę to robił jeszcze trzy lata. Powiem ci, że z dzisiejszej perspektywy, jak patrzę na utratę majątku, to nie jest jakiś wielki problem. O wiele gorsze było to uczucie, że w jednej sekundzie, chociaż masz dwa ciekawe zawody, nagle stają się one niemożliwe dla ciebie do wykonywania.

To, co wydarzyło się w moim życiu trzy lata temu, to jest tzw. sytuacja graniczna, która grozi śmiercią. Kiedy wróciłem do domu ze szpitala to przez półtora roku żyłem jak w jakieś magmie. Nie potrafię ci tego opisać słowami, to było tak… jakby ktoś zamknął cię w ciemnym pomieszczeniu. Nie masz żadnego punktu odniesienia. Widzisz tylko ciemność. Wtedy trzeba przetrwać. Tak to mogę jedynie określić. Ciężki czas dla mnie.

Co będę mówił. Wyszedłem z tego, zacząłem pomagać ludziom. Rozmawiałem z młodymi dziewczynami, które są po udarze, a mają po 22, 25 lat i pytają mnie: „Dlaczego akurat ja?” Ludzie podają sobie mój numer telefonu z rąk do rąk. Jak tylko mogę, to jadę do szpitala, do domu i rozmawiam z człowiekiem.

Widzę, że szybko łapię z nimi kontakt. Bo oni twierdzą, że rodzina kompletnie nie rozumie, co się z nimi dzieje. A ja tam byłem. Przeżyłem dokładnie, to co oni. Jak widzę faceta w moim wieku, wokół którego skacze żona, teściowa, dzieci, to wkurzam się. Nie w tym sensie, że krzyczę. To nie ma nic wspólnego z agresją. Raczej jestem brutalnie szczery i stawiam do pionu. Mówię, że dzięki uporowi i pracy można jakoś z tego wyjść. Faceci mi wtedy zwykle przyznają: „Dobrze, to ja już wezmę się za siebie”.

Komu polecasz swoją nową książkę „Padnij, powstań. Życie po udarze”?

– Nikomu!

Nie wygłupiaj się!

– Ja wierzę, że jak ktoś potrzebuje, to po nią sięgnie z ciekawości, z chęci niesienia pomocy. Niedawno rozdawałem ją na planie „Barw szczęścia” ludziom, którzy widzieli mnie, jak wracałem do pracy półtora roku temu. Byłem im w stanie odpowiedzieć tylko: „Nie”, „Tak”, „Nie”. Boże święty, nikt nie wierzył, że z tego będzie jakiś chleb. Ale się udało!