Go to content

Kasia Zielińska: „Codziennie przypomnijmy sobie wieczorem pięć dobrych rzeczy, sytuacji,  które nas spotkały i zasypiajmy szczęśliwi”

Fot. Monika Wiąckiewicz

Małgorzata Bąkowska: Kasiu, ostatnio rozczuliła mnie opublikowana na Twoim Instagramie lista rzeczy, czynności, które najbardziej kochasz robić w życiu. Znalazło się na niej 37 pozycji. I na tym byś nie poprzestała…

Katarzyna Zielińska: Ha ha ha , fakt dopisałabym pewnie i drugie tyle, ale już wtedy mało kto doczytałby do końca, bo lista i tak była długa. Pewnie chcesz się zapytać po co taką listę zrobiłam? Otóż z wdzięczności. Jest tyle pięknych małych i wielkich rzeczy, sytuacji, które nas spotykają codziennie (i których być może z tego powodu nie zauważamy), że warto się czasem zatrzymać i je sobie uświadomić. A najlepiej spisać i w gorszych chwilach – przypominać. Na tej liście, przynajmniej u mnie, można znaleźć zarówno przytulanie do synów i męża, jak i czytanie kryminałów oraz szarlotkę teściowej. Ta lista to taki mój pozytywny rachunek sumienia.

Rachunek sumienia raczej kojarzy się grzechem…

No właśnie – nasze tradycyjne wychowanie każe nam pamiętać o grzechu i pokutować ale to trochę wbrew mojej naturze. Tak się zastanawiam… może bardziej ze mnie sekutnica niż pokutnica? (śmiech). Wracając do sedna – ja po prostu kocham życie i nie wstydzę się o tym mówić. Cieszy mnie mnóstwo rzeczy, choć są i takie, które – delikatnie mówiąc – wkurzają. Jeśli mnie wkurzają zastanawiam się, czy mogę zrobić coś , żeby je zmienić. Jeśli tak – zmieniam, jeśli nie – godzę się z tym i idę dalej swoją drogą. Nie chcę tracić energii na coś, co jest w pewnym sensie poza mną. Dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna. I staram się o tym pamiętać i być wdzięczna Bogu.

Jesteś wierząca?

Jestem. Każdy z nas w kogoś/coś wierzy. Bo – jak kiedyś śpiewał Adam Nowak „trudno nie wierzyć w nic”. Jeden wierzy w Boga, drugi w pieniądze i władzę, trzeci – jeszcze inaczej. Ja wierzę w Boga, Bóg jest Miłością, ergo – wierzę w Miłość. I jestem wdzięczna – po raz kolejny to powtórzę – za każdy dzień.

Fot. Monika Wiąckiewicz 

Wdzięczność to piękne uczucie…

Prawda? Piękne nie tylko znaczeniowo ale i semantycznie. Kiedyś zabawiłam się w profesora Miodka i analizował sobie to słowo. Rozdzieliłam je na dwa wyrazy – „wdzięk”, czyli urok, czar, coś niezwykle pięknego i „noś”/ nosić – czyli być ubranym coś, stroić się, mieć stale przy sobie. Czyli „wdzięczność” to mieć przy sobie stale coś pięknego – fajne, prawda?  Dla mnie wdzięczność oznacza po prostu codzienne dziękowanie za to co mam. Dzięki temu skupiam się na pozytywach a nie zamartwiam.

Ktoś mógłby powiedzieć: ma wszystko: męża, dzieci, pracę, sławę, pieniądze – czym ona ma się zamartwiać.

Mam prawie 40 lat i nie zawsze było „różowo”, ale zawsze patrzyłam na życie, na to co mnie spotyka przez różowe okulary. To, że się nie zamartwiam, nie oznacza, że nie dotykają mnie problemy, kłopoty, czy wręcz tragedie. Ależ dotykają, ale mimo wszystko, nawet jeśli to boli bardzo, nadal każdego dnia staram się pamiętać o tym, co dobre i za co dziękuję. Podróżuję dużo po świecie i wiedziałam wiele osób żyjących w naprawdę trudnych warunkach, ale jednocześnie pełnych wzajemnego szacunku, miłości i wdzięczności. Jeśli ktoś będzie chciał się zamartwiać , to tragedią będzie dla niego nawet to, że…. mu mucha narobiła na szybę nowego maserati!

Widzę , że góralski temperament Cię nie opuścił.

Bynajmniej!  (śmiech) Choć ja bardziej laszka niż góralka. Ale wracając do meritum, bo nie chcę spłycać tematu – wiem, że świat jest pełen nieszczęść, zła, wojen, brudu. Ja to widzę, ale ja sama tego nie zmienię. Wierzę w siłę wielu mikroświatów. Zawalczmy o swój własny. Codziennie przypomnijmy sobie wieczorem pięć dobrych rzeczy, sytuacji,  które nas spotkały i zasypiajmy szczęśliwi.

Fot. Monika Wiąckiewicz 

Ty zasypiasz czasem ze swoimi dziećmi?

Oooo notorycznie – bo przecież wtedy najlepiej się człowiek wtula, czuje i wchłania ten najsłodszy zapach własnego dziecka. „Tulić, całować, wąchać moje dzieci”, to przecież numer jeden na liście rzeczy, które kocham.

Jak zmieniło Cię macierzyństwo?

– Z jednej strony nie zmieniło nic, a z drugiej – zmieniło wszystko. To trochę pokręcone, wiem, ale nie wiem, jak krótko i klarownie odpowiedzieć na to pytanie. Bo nadal jestem tą zwariowaną Zieliną, która „tańczy na stole, kieckę zadziera”, lubi babskie wypady z przyjaciółkami, relaks w wannie, jeżdżenie rowerem bo Beskidzie Sądeckim. Ale też doświadczyłam, czym jest bezwarunkowa miłość i że dla moich synów jest gotowa znieść każdy lęk, niewygodę i zrobić wiele, by byli szczęśliwi.

Czy w jakiś sposób poczułaś się ograniczona jako kobieta, aktorka odkąd masz dzieci?

Ale w jaki sposób? Nadal żyję jak żyłam, tylko teraz we wszystkim towarzyszą mi dzieci. Owszem może rzadziej chodzę z mężem do kina, ale nadal chodzę, może krócej wyleguję się w wannie, ale nadal to robię. Może trochę nie dosypiam, ale wyśpię się na emeryturze (śmiech). W pracy nadal mnie chcą, właśnie zaczęłam zdjęcia do nowego serialu. W teatrze Roma produkuję kolejny spektakl z fantastyczną ekipą – „Nowy Jork – czasy jazzu i prohibicji”, premiera już w styczniu – zapraszam serdecznie. A na wakacje jeździmy już we czwórkę!

Bycie mamą otworzyło przed Tobą również nowe drzwi – zostałaś projektantką!

No i sama widzisz, macierzyństwo nie musi zabierać, może też dawać. A tak serio, to projektowanie to też niesamowity przypadek i dar. Tu muszę trochę tytułem wstępu przyznać się, że ja owszem trochę jestem taki „wariatuńcio”, ale z drugiej strony lubię mieć poukładane i wiedzieć, gdzie co leży. Niektórzy mówią, że to przez mój bałagan w głowie, ale ja wolę to inne wytłumaczenie – z oszczędności, bo po co tracić czas na szukanie (śmiech). Zawsze nosiłam małe torebki. Będąc jednak w pierwszej ciąży wiedziałam, że wkrótce trzeba będzie się przerzucić na coś większego. Jakoś wtedy właśnie zgłosiły się mnie dwie fantastyczne dziewczyny, które kilka lat temu założyły własną firmę produkującą akcesoria dla dzieci. Markę nazwały „La Millou”. Znałam ją oczywiście już wcześniej bo nie raz i nie dwa kupowałam ich rzeczy na rozmaite „baby shower”. No i kiedy Iza z Martą zadzwoniły  z zapytaniem, czy bym czegoś z nimi nie zrobiła – to aż mi się oczy zaświeciły… torby!!! Może to akurat nie są stricte akcesoria dla dzieci, ale jakże przydatne dla młodych Mam. No i się zaczęło.

Szukanie, wymyślanie, rysowanie. Tysiące godzin. Ale już wiedziałam czego chcę – torby muszą być duże – żeby pomieściły co trzeba wymyśliłam oddzielny organizer na drobiazgi oraz dodatkowo miejsce na przewijak. Po drugie –  praktyczne, czyli z materiału, który się będzie dobrze czyścił (przecież różne „przygody” się trafiają mamom z dziećmi)  i ze specjalnymi karabińczykami, dzięki którym będzie można je zawiesić na wózku (matka jest hinduskim Rawaną z wieloma rękami – wiadomo). No i – last but not least- muszą być piękne. Ileż ja z tym miałam radochy! I ta klęska urodzaju – co wybrać, jakie wzory, jakie kolory. Dziewczyny już pewnie miały mnie w którymś momencie dość, ale w końcu same otworzyły mi drzwi do tej krainy czarów.

No i znowu sukces?

– Nieskromnie powiem – tak! Przyznaję, że tuż przed premierą miałam pietra, czy się spodobają, czy się przyjmą. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę! Miała to być jednorazowa przygoda, tymczasem mam już kolejne dziecko i torby Feeria by Kasia Zielińska nadal się sprzedają, a ja je nadal projektuję i mam z tego niezwykłą frajdę.

Czy jest coś, czego Ci mogę życzyć?

Zdrowia. Tylko tyle i aż tyle.

Fot. Monika Wiąckiewicz 

Artykuł powstał we współpracy z marką La Millou