Go to content

Przecież rodzisz się i umierasz sam. Czy potrzebny nam dziś drugi człowiek?

Rozstać się
Fot. iStock/mediaphotos

Człowiek potrzebny coraz mniej. Tak się dziś dzieje, że wiele rzeczy możemy już sami. Żyć, kochać, mieć. Dążymy do samowystarczalności, którą rozumiemy jako niezależność. „Nie muszę już z tobą być, mogę tylko chcieć”- powtarzamy skądinąd słusznie. Chwalimy się, że ogarniamy coraz więcej, że doba rozciąga się jak guma balonowa (można?), a dzieci wychowujemy w duchu niczym nie ograniczonej wolności. Człowiek rodzi się sam i umiera sam. Reszta to tylko przyjemny dodatek, kwiatek u kapelusza.

Negując tę biologiczną niemal potrzebę bycia z kimś, tracimy motywację do starań. Skoro można samemu, po co więc znosić niewygodę płynącą z dzielenia się z drugim. Znoszenia jego punktów widzenia niekoniecznie zbieżnych z naszymi, upierdliwych nawyków, braków racji, chrapania. W imię czego te zgniłe kompromisy? Nie chce nam się też dbać o przyjaźnie. Dziś ludzie są wszędzie, zamiast rozhisteryzowanej przyjaciółki jeszcze z podstawówki, znajdziesz kogoś miłego na forum. Zaprosisz nieznajomego o łagodnym wyrazie twarzy do grona na FB. Ludzie są pod ręką jak towar na półce. W ostatecznym rozrachunku jakość nie ma znaczenia.

Mój przyjaciel mówi „Nie rozumiesz. W chwili śmierci nikt nie jest w stanie ci pomóc. Zostajesz sam ze swoim strachem i niewiedzą. Cóż z tego, że cię ktoś za rękę potrzyma?”. A mi się wydaje, że być trzymanym za rękę, bać się i umierać, to więcej niż tylko bać się i umierać. Może się jednak mylę.

Czytam wywiad z prof. Szawarskim, bioetykiem o umieraniu. W rozmowie z Agnieszką Kublik opowiada o byciu świadkiem śmierci samotnej sąsiadki, która od kilkunastu lat leżała z amputowaną nogą przykuta do łóżka, a pomoc jej ograniczała się do czynności fizjologicznych, podstawowych. Bez obecności drugiego człowieka to było tylko wegetacją. Ksiądz Tischner napisał kiedyś „Nieważne jak, ważne jest z kim się umiera”.

Po co o tym? Bo myślę od wczoraj o samotności. O tym, że człowiek swoim umysłem jest w stanie oszukać tu na ziemi prawie każdą swoją samotność. Może ją przepić, może jej zapłacić, może schować się sprytnie za kogoś lub za coś. Mamy niezwykłą zdolność do tworzenia iluzji i życia w nich. Znam wiele kobiet, którym intuicyjna prawda przez wiele lat mówi, że nie są kochane, są zdradzane, żyją same – i co z tego? Lęk przed samotnością jest ważniejszy niż kłamstwo. I znów, nieważne kim on jest- ważne, że jest. Człowiek.

Nie dziwne więc, że tak się cieszymy, gdy nagle okazuje się, że można samemu. Samej. Odzyskując swoje półki, lepszą stronę łóżka, przestrzeń – radzimy sobie świetnie. Lata tego komfortu płyną, a ty zadajesz sobie pytanie, po co miałabym to zmieniać na jakąś miłość? W imię czego? Roku euforii i lat trudu? E tam, nie chce mi się. Przeciągasz się na swoim łożu 2/2 metry i nie myślisz o przyszłości. Starzenie, choroby i śmierć nas nie dotyczą. Z naszych łóżek wyziera młodość, gdzieniegdzie smagana zmarszczkami od nadmiaru śmiechu.

Ksiądz Jan Kaczkowski był wyjątkowym człowiekiem od umierania – choć brzmi to może dziwnie. Facetem, który w swojej Drodze Krzyżowej mówi „Złożony w ramionach matki… to także pytanie o przyjaźń. Czy potrafimy w największych opresjach zaufać komuś na tyle, by się oddać bezpiecznie w jego ramiona jak dziecko? Wtedy, gdy już nie mamy czego udawać albo co budować, gdy jesteśmy zwiotczali, bo nie mamy siły. Czy będę umiał oddać się komuś w tak wielkim zaufaniu?”

I tu chyba dotykał on sedna relacji z drugim człowiekiem, jego najintymniejszej części, wartości niepodważalnej. Żyć z kimś tak blisko, by mu na koniec zawierzyć. Zawierzyć w momentach kryzysu, zawierzać mu w codzienności. Ufać, jak ufa się matce, gdy jest się małym i bezbronnym. Gdy w jej oczach ogląda się świat, który już nigdy potem nie jawi się jako tak bezpieczny, jak tam. Czy może być lepsza samotność niż taki rodzaj zawierzenia? Czy można to czymkolwiek zastąpić? Czy nie jest najpiękniejszą kwintesencją życia właśnie taka obecność?

Mój przyjaciel mówi: „Nie chcę, by mi ktoś szeptał do ucha „nie bój się”, bo ja się będę bał. Bo boję się każdego dnia. To traktowanie mnie niepoważne, jak dziecko”. „Nie wiesz, co mówisz” – myślę. Możliwość bycia dzieckiem w takich momentach to wielki komfort. Byłam obecna przy innych, chorych, odchodzących, dorosłych, dzieciach. Wierz mi, dla drugiego człowieka oddanie się w takim momencie, w tej bezbronności dziecięcej – to doświadczenie niezwykłe, zaufania największego. Zaszczyt bycia dopuszczonym do najintymniejszej intymności, jaka istnieje. Noszę w sobie niezwykłe tajemnice tych, którzy przy mnie odeszli.

Ks. Kaczkowski mówił też: „Nie płaczcie nade mną, płaczcie nad swoim życiem. Żyjcie na pełnej petardzie”. Ja bym dodała: nie racjonalizujcie swojej samotności, nie wywyższajcie jej jako lepszy stan, jeśli żyjecie samotnie, to dlatego, że nie żyjecie z kimś, ale przecież wszyscy do tego dążymy. Do tego, by kochać, by być kochanym, by ufać i zawierzyć drugiemu człowiekowi. By mieć przy kim umierać.

Jeśli masz kogoś takiego, pomyśl dziś o tym z ogromną wdzięcznością. A jeśli jesteś sam/sama to nic. Ale nie mów, że tak być powinno. Nikt z nas nie chce być sam.