Go to content

Matka ma zawał, pies sraczkę, córka wywalone. Zwyczajne pół nocy i dnia z mojego życia…

fot. SIphotography/iStock

Nie wiem, od której godziny zacząć tę opowieść. Może od 24.00?! Właśnie kończyłam redagować wywiad z psychologiem. Przekonywałam samą siebie: „Muszę dać radę i to dokończyć. Przyciśnij jeszcze trochę, Iwona!”. Więc przycisnęłam z pracą do godziny 2.00 w nocy. Potem piętnastominutowy spacer z psem i budzik nastawiony na godzinę 8.00 rano.
Niestety! O godzinie 4.00 obudził mnie pies.

Po prostu stanął nad moją głową. „Idź spać”, mówię mu: „Jest za wcześnie!”, dodaję. Ale on stoi i liże. Stoi, patrzy i wierci się. No dobrze, przecież wiem, co to znaczy, więc na piżamę zarzucam kurtkę puchową, a on ciągnie mnie na smyczy jak oszalały przez trzy piętra. Dopadł kawałka trawnika i buch. Sami wiecie, co! Nazwijmy to elegancko – dwójką. Kolejną dwójką. Kolejną już mniejszą. I jeszcze mniejszą od tej mniejszej. A ja się śmieję do swoich myśli, że wczoraj widziałam, jak jedna instagramerka zrobiła sondę pt.: Co jest gorsze dla właściciela psa – „zbieranie zimnych kup” czy „zbieranie ciepłych kup”. Ja uważam, że powinna być trzecia opcja:„zbieranie kup rozwolnionych”. Niemniej to jednak moja wina. Dałam psu średnio świeżą kaszę z mięsem wczoraj wieczorem, przekonując samą siebie, że to jeszcze nadaje się do jedzenia. Moja wina, ale co tam! Oczyma wyobraźni idę już spać i za chwilę pod ciepłą kołdrą odpłynę w objęcia Morfeusza.

Ale cóż, chłód powietrza sprawił, że nie mogę usnąć.

Leżę i próbuję zrobić wszystko, by poczuć ciepło. Gdy w końcu zaczynam… odpływać, nagle telefon. „Jezu Chryste!” i patrzę na zegarek. Jest godzina 5.34 i… dzwoni mama. Mówi, a raczej wali wprost: „Chyba mam zawał, trzeba wzywać karetkę”. A ja na to: „A może to nie zawał. Może chwilę porozmawiamy przez telefon. Ty się uspokoisz i będzie dobrze?”, pytam nieśmiało i natychmiast wstydzę się, że jestem taką wyrodną córką. W duchu myślę jednak, ale bardzo po cichu: „To się nie wydarza! Matka nie może mi teraz umrzeć, jak jestem taka niewyspana i nieprzytomna”. Mama jednak stwierdza, że to zawał z pewnością oszacowaną na 90%”, więc ja mówię, że się ubieram i już do niej jadę.

Zamawiam Ubera. Pan na szczęście nic do mnie nie mówi, mkniemy przez uliczki, mosty warszawskie po ciemnych jeszcze zaułkach miasta. Kolejny fart, że wzięłam klucze do mieszkania mamy. Otwieram zamki, a tam cisza! „Matko moja, czy ona żyje?”, pytam siebie. Przemierzam pokoje i już widzę ją. Ubraną! Leży na łóżku w płaszczu i butach. Gotowa do szpitala. Ale ja mówię: „Proszę zmierz jeszcze raz ciśnienie”. Bo jakoś ta moja mama, mówiąc szczerze, wygląda całkiem… dobrze!

Mama mierzy ciśnienie i robi okrągłe oczy: „Cud! Nie mam zawału! Nie mam kołatania serca! Ciśnienie spadło, a w głowie szumy ucichły.” Mama jest uśmiechnięta. Powiem wam, że śmiałyśmy się z tego. I nie, wcale nie uważam jej za histeryczkę. Po prostu tak czasem dzieje się ze starszymi osobami. Zrobiłam więc mamie herbatę, pogadałam i powiedziałam, że wracam, bo o godzinie 8.00 przywożą mi zakupy kurierem do domu.

Wsiadam w tramwaj, potem w metro i dostaję SMS-a od córki. „Jak czuje się babcia!? W domu nie ma nic do jedzenia. Wychodzę za 15 minut. Proszę kup coś”. Więc z metra do piekarni, wybieram razowiec i bułki z budyniem. Biegnę do domu i… całuję klamkę. Córka już wyszła do szkoły. Nie zdążyłam. Grzebię w kieszeni i wiecie już, co? Na sto procent domyślacie się!

Tak, zapomniałam kluczy do własnego domu.

„Jezu, co teraz?”, pytam siebie, a w kieszeni buzuje już komórka. Już dzwonią z pracy. Już milion osób coś ode mnie chce. Świat obudził się do życia, a ja stoję pod własnymi drzwiami. Piszę więc szybko SMS-a do córki: „Błagam wracaj! Nie mam kluczy” i natychmiast przypominam sobie, że moje dziecko jest z innego pokolenia, takiej dziwnej kasty, co żyje na opak, nie odpowiada natychmiast na SMS-y i lubi być offline. „Jestem stracona”, myślę i czuję, że mój mózg z powodu niewyspania… obumiera. Nie potrafię już klecić pełnych zdań. To są jakieś strzępki, urywki informacji, z których próbuję złożyć do kupy plan działań.

Siadam na schodach i zaczynam bezmyślnie scrollować komórkę. Nagle dzwoni i słyszę: „Zakupy. Kurier, pod drzwiami. Wnosimy tylko do 30 kilogramów. Resztę musi wnieść pani sobie sama”. To, co mówi ten człowiek, dociera do mnie z opóźnieniem jakichś 3 sekund. Myślę: „Obym miała kartę płatniczą przy sobie”. „Obym miała…”, powtarzam i zaglądam do torby. „Mam! Uff. Jednak świat bywa fair”. I tak drepczę wnosząc na trzecie piętro zakupy, patrząc smętnie na rozpuszczające się: „mrożnkę chińską”, „warzywa na patelnię” oraz „wiśnie mrożone”. Masakra! Aha — muszę nadmienić, że nie mogę iść do pracy, bo pracuję online z domu. Zastanawiam się więc przez chwilę nad dość absurdalnym pomysłem, jak poukładać sobie te pudła z zakupami, by móc się trochę zdrzemnąć, zanim moje dziecko wróci ze szkoły. Dopiero teraz czuję, że jestem głodna. Ale jedzenia mam pod dostatkiem. Dlatego wpadam na szatański pomysł – zjem sobie śledzie marynowane i zagryzę chlebem razowym. Olewam, że nie mam widelca. Jestem już tak zmęczona, że zjem to wszystko palcami.

Otwieram słoik i… ku mojej rozpaczy z mieszkania naprzeciwko wychodzi przystojniak. Myślałam, że to mieszkanie, które od wieków stoi puste, nadal jest niezamieszkane. Ale sąsiad okazuje się dziwny. Nie zwraca uwagi na smród śledzi ani na pudła, ani na mnie na tych pudłach. Przeskakuje to wszystko i biegnie po schodach, cały wypachniony w białych adidasach i markowej kurtce do pracy. Ani nie powiedział: „Cześć,” ani nawet „A kuku!”

Więc ja siedzę dalej, kończę jeść śledzie na śniadanie i nagle widzę, jak otwierają się… drzwi do mojego własnego mieszkania. A w nich staje córka, full make-up z mokrymi włosami. Okazuje się, że nie słyszała jak pukałam, krzyczałam i waliłam w drzwi, bo była pod prysznicem. Z radości chcę ją ucałować. Jestem uratowana i może nawet uratuję jeszcze mrożonkę z napisem „mieszanka chińska”. Wyciągam więc na zgodę do córki rękę z bułką z serem, po którą biegłam do piekarni, a ona: „Nie lubię!” Czy się wściekam? Nie! O nie, za bardzo mi się chce spać, żebym umiała się wściekać w tym stanie. Rozpakowuję zakupy i siadam do biurka. Ale komputer nie odpala. Sprawdzam wtyczki, gniazdka, korki w mieszkaniu. Nic! Miałam dziś pisać tekst o tym, co możemy zrobić z faktem, gdy czujemy, że cały świat sprzysiągł się przeciwko nam.

Do głowy przychodzi mi kilka bardzo luźnych myśli. Pierwsza, że nie warto przedmiotom martwym przypisywać cech ludzkich. Każdy ma w swoim życiu czasem takie dni, kiedy psuje się mu komputer, a za chwilę okazuje się, że w samochodzie nie odpala akumulator. No po prostu – jak to się mówi: „Złośliwość przedmiotów martwych”. Tylko że rzeczy nie mogą być złośliwe. Taki może być tylko człowiek. Kiedy sobie to uświadomimy, robi się jakby lżej. Bo jednak walka z magicznymi złośliwymi przedmiotami wydaje się wyzwaniem. A walka ze zwykłymi psującymi się rzeczami, już jakby mniej.

Mam jeszcze dwie porady.

Gdy już nas dopadnie „taki dzień pecha”, nie warto pieklić się, bo wtedy nieszczęścia lubią się multiplikować i nawarstwiać. Nie ma też sensu wyobrażać sobie najstraszniejszych rzeczy, zakładać jak źle skończą się te wszystkie awarie i nieprzyjemności. Bo zwykle okazuje się, że mama czuje się lepiej, pies też zdrowieje i merda ogonem, a spec od komputera nie ściąga za naprawę bimbalionów złotych, tylko mówi, że to drobna usterka. Zamartwianie się na zapas jest głupie. Podobnie zresztą jak przypisywanie rzeczom cech ludzkich. To by było na tyle. Jest godzina 12.00 w południe, a ja czuję, jakby ten dzień właśnie dobiegł końca. Tyle że nie mogę jeszcze iść spać. Czeka mnie praca, dwa spacery z psem, rozmowa z córką jak wróci ze szkoły, umycie podłogi, włączenie zmywarki, rozwieszenie prania i ugotowanie obiadu. Same wiecie, jak to jest!

Epilog

Przed chwilą zadzwoniła do mnie dziennikarka z redakcji – Katarzyna i powiedziała, żebym koniecznie napisała tekst o tym, co dziś przeżyłam. „Dla kogo to może być ciekawe?”, spytałam. A ona: „Napisz o tym, jak to jest być samotną matką, samotną córką i jedyną właścicielką psa!” Więc tak zrobiłam!
 
A wy macie takie dni, które was dobijają?!