Go to content

„Mamy domy, samochody, pieniądze… a nasze dziecko umiera z głodu”

fot. Priscilla du Perez/Unsplash

Nasza córka kocha życie, kocha świat, jak się okazało, nawet bardziej niż siebie samą. Zupełnie bez problemu zrezygnowała z jedzenia mięsa mając zaledwie 14 lat. Potem przyszła kolej na ograniczenie nabiału, jajek i wszelkich „odzwierzęcych potraw”. Żywiła się głównie roślinami, na szczęście lubiła wszystkie warzywa i owoce. Kupiliśmy urządzenie do gotowania
na parze, bardzo szybko nauczyła się przyrządzać prawdziwe smakołyki. Lekkie, a pożywne dania z ryżem, kolorowe smoothie i barwne sałatki. Miała przy tym dużo radości, a przede wszystkim była dumna z siebie. Żyła jak chciała, nie zabierając życia innym stworzeniom.

Nasza Madzia, młoda, piękna, mądra. Zawsze kochała zwierzęta, już od dziecka przyprowadzała do domu wszystkie napotkane bezdomniaki. Czasem miała w pokoju prawdziwy zwierzyniec: psy, koty, jeże, myszki, rybki, jaszczurki… Opiekowała się nimi tygodniami, zamiast biegać z dziećmi po parku, wolała obserwować, czy jej zwierzęta czują
się lepiej, cierpliwie karmić je i poić. To nie zmieniło się nawet w czasach licealnych, nie biegała z koleżankami po galeriach handlowych czy klubach. Wolała studiować książki i uczyć się jak chronić zwierzęta i rośliny. Byliśmy przekonani, że w naturalny sposób wybierze studia weterynaryjne. Trochę nas to smuciło, że opuści ukochany Kraków. Pytanie tylko, czy
wyjedzie do Warszawy czy do Wrocławia?! Ale przecież nie mogliśmy zabronić Jej realizacji marzeń. Chciała pomagać ratować zwierzęta, chciała robić coś wartościowego.

W liceum wegańska dieta okazała się nie tylko zdrowym sposobem odżywiania, ale i wpłynęła super na sylwetkę. Magda była szczęśliwa i szczupła, jadła to, co lubiła i nie musiała się odchudzać, jak większość koleżanek w jej wieku. Czuła się wolna, od kompleksów, ale i od poczucia winy, że giną zwierzęta z jej powodu.

My też byliśmy dumni z naszej córki, że jest taka dojrzała, wie czego chce. Cieszyliśmy się z jej sukcesów, wspieraliśmy ją w życiowych wyborach. Nawet z wyjazdem na studia do innego miasta zdążyliśmy się pogodzić, będzie przecież pretekst do odwiedzenia Warszawy. Nasze dziecko było idealne, zdrowe, mądre i szczęśliwe, czego mogliśmy chcieć więcej.
Żyliśmy w spokoju, dobrze nam się wiodło finansowo, nie mieliśmy większych problemów. Może brzmi to banalnie, ale było nam dobrze ze sobą i nic nie wskazywało na to, że coś nam zagraża.

Madzia świetnie radziła sobie na studiach, szybko dostała się też na praktyki do prywatnej przychodni w Warszawie. Po prostu pękaliśmy z dumy opowiadając przyjaciołom podczas kolacji, że najlepsza klinika weterynaryjna w stolicy już na drugim roku studiów chce zatrudnić naszą córkę! Była tak autentyczna w swojej miłości do zwierząt, że nauka i praca nie sprawiały jej zupełnie kłopotu. Uważała to za coś zupełnie naturalnego, jak nauka pływania czy jazdy na rowerze. I tylko ten ciągły lęk o przyszłość świata, katastrofa klimatyczna wisząca w powietrzu, powracające w rozmowach, coraz mocniej angażowały myśli naszej córki. Godzinami oglądała filmy o topniejących lodowcach, ale w wersji angielskiej, więc myśleliśmy, że ćwiczy język. Wtedy nawet to nas cieszyło.

Wszystko układało się jak w bajce, po studiach Madzia wyjechała na staż do Afryki. Musiała przecież poznać też egzotyczne gatunki zwierząt, teraz ludzie hodują już w domach nawet tygrysy. I to w środku Europy! Wróciła po roku, szczęśliwa, zmęczona i bardzo szczupła, ale przecież to normalne. Ciężko pracowała na swoje doświadczenie, to nie były wczasy
all inclusive. Krótko spała, mało jadła, nie miała czasu na odpoczynek. Była w dżungli, myśleliśmy…

Postanowiła odpocząć wyjeżdżając z przyjaciółmi na krótkie wakacje. To miał być ładujący baterie czas, w Miejscu Mocy, w Indiach. Tydzień warsztatów z jogi w ośrodku w istnym raju na ziemi, z piękną roślinnością, aromatyczna kuchnią i ajurwedą. Potem tydzień zwiedzania Indii Południowych, wspaniałe zabytki, przyroda, objazd po najpiękniejszych zakątkach stanu Kerala pod troskliwą opieką lokalnych przewodników.

Myśleliśmy, że Magdzie dobrze zrobi poszukiwanie równowagi, to nie była niebezpieczna wyprawa. Jednak zmieniła nasze życie w koszmar, z którego nie wiadomo jak długo będziemy się budzić… Córka łączyła się z nami co wieczór na Skypie. Opowiadała o warsztatach, o odkrywaniu własnej odrębności i odmienności. Była spokojna, jakby inna. Mówiła, że uczy się
odpuszczania, wybaczania, uwalniania, ale i ustanawiania granic. W tym samym czasie przekraczała swoje własne granice wytrzymałości, bo powoli przestawała jeść.

Zaczęło się od dolegliwości jelitowych związanych ze zmianami wody, klimatu. Potem zajęć było tak dużo w ciągu dnia, że w pospiechu złapała tylko jakiś owoc. Powoli miała coraz rzadziej ochotę na zjedzenie czegokolwiek, nie chciało się Jej jeść po prostu, jak tłumaczyła. Była coraz szczuplejsza, opalona, a jakby przeźroczysta. Z każdego połączenia on line pamiętam tylko te wielkie niebieskie oczy…

Wróciła do domu z infekcją. Miało to być zwykłe przeziębienie, jednak nie minęło po 7 dniach. Magda miała gorączkę, zaczęły się problemy z oddychaniem. Nie było na co czekać! Zadzwoniliśmy do znajomej lekarki, która kazała nam natychmiast jechać do szpitala. Seria badań, wiele godzin oczekiwania na wyniki. Wreszcie są – zapalenie płuc, odetchnęliśmy z ulgą. To nie tragedia, w XXI wieku się od tego nie umiera. A jednak… Dla naszej ukochanej córki rozpoczęła się właśnie walka o życie! Podczas badań wykryto u Magdy skrajne niedożywienie, organizm był wycieńczony, powoli następowało uszkodzenie narządów.

Pogorszenie odporności, brak energii, trudności w koncentracji, bóle i zawroty głowy, omdlenia. Myśleliśmy, że to z przepracowania. Mieliśmy domy, samochody, pieniądze, a nasza jedyna córka umierała z głodu! Największemu wrogowi nie życzę tego, co przeżyliśmy przez kolejne miesiące. Z powodu choroby u Magdy nastąpił zanik błony śluzowej jelita, stłuszczeniu uległa wątroba. Nie mogła przyjmować nawet papki, była karmiona kroplówkami, a potem długo jeszcze tylko w
pokarmem w postaci płynnej. Musieliśmy wynająć prywatną pielęgniarkę i dietetyka, żeby przywrócić u córki funkcje życiowe. To był prawdziwy koszmar dla całej naszej rodziny. Takie żywienie trwa od kilkunastu do nawet 20 godzin na dobę, w początkowym okresie jest nawet bolesne. Trzeba dużo cierpliwości w tym całym procesie, bo na efekty czeka się tygodniami.
I nawet nie wiedzieliśmy, czy wszystko wróci do normy, czy do końca życia nie będziemy musieli pilnować diety naszego dziecka…

Magda leczyła się prawie dwa lata. Po długim wychodzeniu z zapaści fizycznej musiała jeszcze poukładać sobie na nowo w głowie. Przeszła terapię, ma 26 lat, mieszka z nami w rodzinnym domu. Nie pracuje, nie skończyła studiów specjalizacyjnych. Nie będzie miała własnego gabinetu, ale nadal kocha przyrodę i zwierzęta. Jednak już nie bardziej niż siebie…