Go to content

Mam 40 lat, jestem po rozwodzie i czasami boję się, że do końca życia będę już sama

Fot. iStock / Kontrec

Mówili: „Daj spokój, młoda jesteś, mądra, znajdziesz jeszcze kogoś, na pewno”, „Zasługujesz na miłość”, „Wszystko jeszcze przed tobą, na nim świat się nie kończy”.

„Odszedł. Ułożył sobie życie”

Rozwiodłam się osiem lat temu. Zostałam z dzieckiem. Niebrzydka, niegłupia, zraniona cholernie mocno. Tak mocno, że przez kilka lat w ogóle nie myślałam o stałym związku. Wychodziłam z depresji, z jego długów, jego zobowiązań i własnej traumy. Tłumaczyłam synowi, że tata go kocha, ale nie może się teraz z nim widzieć. Bo co miałam powiedzieć? Że poszedł do młodszej, że czeka na kolejne dziecko?

Mojego syna to nie interesowało. To, że jego ojciec znalazł młodszą atrakcyjniejszą, przecież nie było w ogóle dla niego istotne. Ot, wyprowadził się, zostawił go, mnie po kilku próbach naprawiania związku, po jego obietnicach, że już z tamtą skończył, że to się nigdy nie powtórzy. Wierzyłam mu, bo wtedy chciałam, by była to prawda. Tyle lat razem, tyle starań o dziecko, moje poronienia, jego wsparcie. Szczęście, gdy w naszym życiu pojawił się Patryk. Ono jednak długo nie trwało.

Odszedł. Ułożył sobie życie. Odzywa się czasami, kiedy chce Patryka zabrać na wakacje, a on już nie chce do niego jeździć. Rozmawiamy, tłumaczę. Ale mój syn ma już 13 lat, swój rozum, swoje emocje, musimy oboje je szanować, tak, jak jego decyzje.

Skończyłam 40 lat. Urodziny opijałam w gronie przyjaciół i znajomych, ale jednak sama. Teraz rzadko kto życzy mi: „żebyś kogoś znalazła”. Mówią o szczęściu, o radości, o zdrowiu, o tym, że zobaczę, że życie zaczyna się po 40-tce. I miłości, kilka osób życzyło, ale już bez spotkania tego jedynego. Po prostu, miłości.

Czasami zastanawiam się, co jest ze mną nie tak. Z zazdrością patrzę na inne kobiety i myślę sobie: „Kurde jej się udało, czemu mi nie wychodzi?”. Nie, nie życzę im źle. Jestem zazdrosna o to, że one kogoś mają, że im się ułożyło, że też po przejściach, ale jednak szczęśliwe. Tak po ludzku zazdrosna.

Jasne, ja też jestem szczęśliwa. Mam pracę, cudownego syna, fajnych przyjaciół, którzy nie eliminują mnie z towarzystwa, bo jestem sama. Choć kilka tak zwanych przyjaźni życie zweryfikowało… A raczej zweryfikowała moja samotność.

Więc tak, jestem szczęśliwa. Uczę cię szczęścia w pojedynkę. Uczę się, że szczęście, to nie tylko obecność drugiej, bliskiej osoby obok.

Że szczęście to nie tylko ramię, do którego można się przytulić lub w które można płakać do woli.

Że szczęście, to nie tylko wspólne śniadania, to nie tylko kawa zrobiona i podana do łóżka ot tak, z zaskoczenia, żeby komuś zrobić przyjemność.

Że szczęście to też nie tylko obiad, który czeka na ciebie w domu, zrobiony przez kogoś, kogo kochasz i kto wie, co lubisz najbardziej zjeść.

Że szczęście to nie tylko wyjście w dwójkę do kina, pójście na spacer, czy spontaniczny wypad na miasto i wariackie tańce.

Że szczęście to nie tylko wyrzucone śmieci, naczynia wyciągnięte ze zmywarki i wstawione pranie tym razem nie przez ciebie samą.

Że szczęście to nie tylko śpiąca obok na kanapie osoba, która udaje, że też lubi oglądać film, który akurat chciałaś zobaczyć.

Że szczęście to nie tylko „pięknie wyglądasz, kochanie”, kiedy wiesz, że wyglądasz dobrze, i kiedy wiesz, że to kompletnie nieprawda.

Że szczęście to nie tylko zrobiona herbata z cytryną i miodem, i podana chusteczka przy twoim przeziębieniu.

Że szczęście to nie tylko świadomość, że ktoś na ciebie czeka. Że nie wsiądzie zaraz na rower, nie powie: „Hej mama, jadę do kolegów pograć w piłkę”, tylko ucieszy się, że już jesteś w domu.

Ktoś powie: „głupia”, jakby nie mogła cieszyć się życiem. Przecież o jej wartości nie świadczy facet obok. Tak, jasne. Rozumiem. I żeby było jasne, nie jest mi smutno. Uczę się być szczęśliwa w swojej samotności. Nie jestem kobietą, która ze zwieszoną głową, miesza kawę w ulubionej kawiarni wlepiając wzrok w każdego samotnego faceta, który wchodzi do środka. Myśląc: „o, może ten się nada?”.

„Uczę się nie czekać, nie rozglądać”

Wręcz przeciwnie. Nauczyłam się być sama ze sobą. Wychodzę regularnie na basen, umawiam się z koleżankami na kijki – maszerujemy dwa razy w tygodniu po lesie. Pracuję i lubię swoją pracę. Wyskoczę do kina sama nie martwiąc się, że ktoś zechce mi wyjeść ulubiony popcorn z karmelem. Mam dużo czasu dla syna. Chodzę wieczorem w starym rozciągniętym dresie po mieszkaniu. Czytam, dużo czytam, bo mam na to czas. Planuję wakacje. Jedne sama, drugie z synem. Uśmiecham się. Do innych, do siebie.

Jednak przestałam umawiać się na randki. Przestałam szukać. Uczę się nie czekać, nie rozglądać. Szkoda mi energii na facetów, którzy zapominają, że mają żony. Na facetów, którym zależy tylko na seksie – jasne, seks jest fajny, ale mi o sam seks jednak nie chodzi. To też musiałam zrozumieć. Łapałam się na tym, że myślałam: „to tylko seks” w efekcie czekając na jego SMS-a, angażując się w coś, co kompletnie nie miało racji bytu. Może on takich jak ja miewał wiele.

Nie chcę spotykać facetów pogubionych, którym matka mamrocze nad głową, żeby się ustatkowali. Nie chcę tych, którzy mówią o byłych żonach – tych co mówią bardzo źle, ale też tych, którzy mówią dobrze. Chciałabym spotkać faceta, który tak jak ja pozwolił sobie otworzyć czystą kartę. Chce zacząć od nowa, z pustą głową, z poukładanymi emocjami. Takiego, któremu brakuje drugiej osoby obok i nie stawia ani sobie, ani jej wielkich oczekiwań. Bo już wie, że miłość to nie wymagania, to nie warunki. To obecność kogoś, kto kocha i stara się zrozumieć, kto akceptuje.

Ktoś powie: „co ma być, to będzie”. I tak, zgadzam się z tym, bez żalu, bez smutku, bez sarkazmu, że u mnie to pewnie już nic nie będzie. Bo przecież tego nie wiem. I to jest fajne. To daje nadzieję.

Ale czasami, leżąc wieczorem w łóżku, przy zgaszonym świetle, myślę sobie, że to już koniec. Że to wszystko. Że już nigdy nikogo nie pokocham, że nie będę kochaną przez faceta. Ta myśl mnie przeraża, sprawia, że czuję niemal fizyczny ból. Na szczęście coraz rzadziej mi się zdarza. Mam nadzieję, że w końcu to uczucie, ta myśl, zniknie. Że pewnego dnia obejrzę się na to moje samotne życie i powiem sobie – kurde, szczęśliwa z ciebie babka. Że nie zostanę pełną pretensji do świata rozwódką, która przestanie wierzyć w miłość. Bo dziś nadal w nią wierzę, patrzę, jak mój syn się zakochuje. I czasami, po kryjomu, w tajemnicy przed wszystkimi marzę, że ja też się jeszcze kiedyś zakocham, że przestanę się bać, że już nigdy nikogo nie spotkam.

A z drugiej strony nie chcę zobojętnieć na miłość, nie chcę przestać jej potrzebować. To trudne: żyć samotnie, być szczęśliwą i nadal pragnąć miłości. Pomyśl o tym, kiedy zechcesz samotnej 40-latce powiedzieć: „Daj spokój, przecież facet do szczęścia nie jest ci potrzebny”. Uwierz – ona to wie, ale nadal chce, by ktoś ją pokochał.