Go to content

Katarzyna Bujakiewicz: „Moja rodzina ma własna tradycję i jej się trzymamy. Najważniejsze, że wspólnie spędzamy ten czas”

Mat. prasowe

O Świętach, własnych tradycjach i o tym, co w życiu najważniejsze, rozmawiamy z Katarzyną Bujakiewicz – aktorką, która jak mało kto, wie, co znaczy prawdziwe pomaganie.

Jak pamiętasz Święta, te z Twojego dzieciństwa?

U mnie Święta zawsze były bardzo rodzinne. Mieszkaliśmy z babcią, więc to do nas przyjeżdżały ciocie i wujkowie ze swoimi dziećmi. Zawsze było bardzo głośno i wesoło, ale też dużo zamieszania przy tak licznej grupie. Uwielbiałam to. Była choinka i Gwiazdor, bo w Poznaniu to on przynosi prezenty. Każdy miał swoje zadania, dzieci musiały przystroić choinkę i pomagać swoim mamom. Lubiłam te Święta. Pamiętam tylko, że mój ojciec popsuł mi kompletnie całą zabawę, jak miałam dziesięć lat, mówiąc, że Gwiazdor nie istnieje.

Naprawdę?

Tak. Doszli do wniosku, że jestem już za duża na to, żeby w niego wierzyć, więc mój tata rozebrał się i pokazał, że to on, a nie żaden Gwiazdor rozdaje prezenty. Wiadomo, że gdzieś podskórnie czułam, że to mój tata, ale miałam takie przekonanie w sobie, że Święta stracą całą magię, jak Gwiazdor przestanie do nas przychodzić. Zwłaszcza, że mój tata byś bardzo śmiesznym Gwiazdorem, każdego z czegoś odpytywał. Dzieci z tabliczki mnożenia, moją babunię z jakiegoś pacierza. Kiedy postanowił mi powiedzieć, że Gwiazdor nie istnieje, było mi bardzo smutno.

A do Twojej córki przychodzi Gwiazdor?

Niestety nie, bo nikt nie chce się za niego przebierać, a mojego taty już nie ma. Jednak ja nadal uważam tę tradycję za fantastyczną i dlatego co roku Gwiazdor pojawia się po cichu i w tajemniczy sposób zostawia prezenty pod choinką.

Z czasem Święta zaczęły się zmieniać?

Tak. Zmarła moja ukochana babunia, rodzice wyprowadzili się pod Poznań, ale mieli tam agroturystykę i to do nich wszyscy przyjeżdżaliśmy. Było równie urokliwie, bo dom stał w lesie. Zawsze była piękna choinka, do tych najmłodszych dzieci wtedy też przychodził Gwiazdor. Najważniejsze dla nas było jednak, że spotykaliśmy się całą rodzinną bandą w wielkiej sali z kominkiem i wspólnie spędzaliśmy ten czas.

A dzisiaj?

Odkąd poznałam mojego męża, mamy swoją tradycję rodzinną – wyjeżdżamy na Święta, bo ciężko o ten urok, który kiedyś był, zwłaszcza, jeśli chodzi o śnieg. Bardzo ubolewam nad tym, że trudno o białe Święta, więc my jeździmy w poszukiwaniu śniegu.

Poza tym czasy też się zmieniły. Ciągle jestem w biegu, kiedyś tego nie było, nie pracowało się aż tyle, więc też był czas na spokojne przygotowania. Teraz przeważnie wracam z Warszawy umęczona i naprawdę ostatnią rzeczą, o jakiej chcę myśleć, to lepienie pierogów, gotowanie barszczu i organizowanie Wigilii. Więc albo wyjeżdżamy do mojego ukochanego hotelu w Kołobrzegu, albo jedziemy w Alpy sami lub z przyjaciółmi i tam przygotowujemy coś świątecznego.

Odeszłaś od tradycji wyniesionej z domu…

I tak i nie. Bo już nie spędzamy Świąt w domu rodzinnym, w gronie najbliższych, ale wynika to też z tego, że przyzwyczajona od zawsze byłam do aktywnego spędzania świątecznego czasu. Święta w lesie, u moich rodziców, to nie było wielogodzinne siedzenie przy stole. Po Wigilii zawsze szliśmy na długi spacer. Jak pogoda pozwalała to na drugi dzień wyciągaliśmy sanki, można było pójść pobiegać. Podobnie jest w górach. Rano wszyscy organizują się na narty, na snowboard, a dopiero późnym popołudniem zaczyna się biesiadowanie, które i tak zazwyczaj kończy się walką na śnieżki na świeżym powietrzu. Nie lubię takiego objadania się, bierności przy stole i tylko zmieniania talerzy na nowe, żeby jeszcze więcej w siebie upchnąć.

Poza tym mam poczucie, że kiedyś inaczej ludzie żyli, mieliśmy inne możliwości. Teraz wyjazd nie jest problemem i z tego po prostu korzystamy. W tej naszej rodzinnej tradycji umacnia mnie też to, co często słyszę od moich znajomych: „a muszę iść do jednych dziadków, do drugich dziadków, odwiedzić ciocię”. W efekcie oni są umęczeni tymi Świętami, goszczeniem się. Ja natomiast z całym szacunkiem całuję moich najbliższych, daję im prezenty i wyjeżdżam. I tak nam jest super. Ważne, że jesteśmy po prostu razem.

Znana jesteś z tego, że angażujesz się w wiele akcji charytatywnych. Przed Świętami to pewnie urwanie głowy?

Oj tak, ale nie narzekam, bo kocham pomagać, tylko dlaczego wszyscy uaktywniają się w grudniu? (śmiech). Prawda jest taka, że najwięcej tych działań ma miejsce właśnie przed Świętami. Ale cóż, trzeba obdarować wszystkich, choć niestety z pewnych rzeczy muszę rezygnować, bo z jednej strony jest gala Szlachetnej Paczki, z drugiej jeszcze coś innego, a ja nie mogę być wszędzie. Muszę wybierać, co czasem wiąże się z dużym niezrozumieniem, ale nie wyobrażam sobie inaczej. Dlatego zamiast jechać do Warszawy, gdzie jest mnóstwo znanych osób, które wspierają różne fundacje, jadę pod Wrześnię do dziewczyny, która walczy z białaczką. Myślę, że tym sprawiłam jej ogromną radość, bo nie dość, że dostała prezenty, to jeszcze mogłyśmy usiąść i porozmawiać. W pomaganiu cenię sobie bardzo taki bezpośredni kontakt.

Poza tym przed Świętami, jak co roku, idziemy z prezentami na onkologię dziecięcą w Poznaniu z prezentami wraz z Drużyną Szpiku. Dajemy nie tylko zabawki, ale też rzeczy pierwszej potrzeby, włącznie z żywnością.

Nie przytłacza cię czasami ten ogrom pomocy, która jest potrzebna?

Muszę sobie z tym jakoś poradzić i to jest moja sprawa. Uważam, że unikanie tego tematu i udawanie, że nic się nie dzieje, niczego nie wnosi. Ktoś może powiedzieć: nie pomagam, bo jest to dla mnie za trudne, a co jeśli kiedyś usłyszy takie słowa, gdy sam będzie potrzebował pomocy? Bywa ciężko, ale wtedy sobie popłaczę, pójdę na fitness, pobiegać i ruszam dalej.

Skąd wziął się u Ciebie impuls do pomagania?

Prawda jest taka, że pomagając dużo dajesz, ale też wiele dostajesz. To są wyjątkowe rozmowy, spotkania… Dla mnie to ogromny przeskok, kiedy przykładowo we wtorek jestem na premierze w Warszawie, są celebryci, piękne suknie od największych polskich projektantów i rozmowy o niczym. A na drugi dzień jadę na wręczenie nagrody, pochwalę się – zostałam wolontariuszem roku, gdzie poznaję masę normalnych ludzi, którzy naprawdę pomagają i znają każdy przypadek, z jakim się stykają. Tak tam się spłakałam, bo ktoś pomaga seniorom, ktoś dzieciom, w szpitalu, szkoła angażuje się w akcje charytatywne… To jest tak wzruszające i pozwala mi nabrać dystansu do twego mojego świata. Poza tym cholernie mocno uczy pokory.

A jeśli mnie pytasz skąd chęć pomagania? Nie wiem, albo się ma empatię, albo się jej nie ma. Po prostu. W moim przypadku zaczęto się do mnie zwracać o pomoc. Pomyślałam: skoro masz znaną twarz, to chociaż ją wykorzystaj w dobrym celu. Osobiście zakochałam się w idei Drużyny Szpiku i promowaniu przez nich dawstwa, spodobało mi się, w jaki sposób mówią o tym, jak mądrze edukują. Ostatecznie sama do nich zadzwoniłam i powiedziałam, że chcę do nich dołączyć. A już za Drużyną poszły kolejne fundacje i koleni potrzebujący. Nie umiem odmówić, bo każdy przypadek jest ważny. Oczywiście chciałaby mieć więcej czasu i móc każdemu pomóc, ale nie jestem w stanie. Jednak właśnie dzięki pomaganiu mam wielu fajnych nowych przyjaciół, ciekawych ludzi dookoła i uczę się od nich wartościowych rzeczy. Nie gonię już za za tym wszystkim za czym można by było gonić, tylko staram się żyć tak, żeby się cieszyć z każdego dnia, a nie tylko walczyć nie wiadomo o co.

Czego byś sobie życzyła na Święta?

Hm, lista życzeń jest bardzo długa i konkretna, ale to wszystko sobie sama zorganizuję. Na Święta życzę sobie spokoju, ciszy, czasu na odpoczynek, a wszystkim zdrowia, ono jest najważniejsze, bo całą resztę można sobie samemu załatwić.