Go to content

Jak przetrwać żałobę, nie oszaleć i pamiętać?

Fot. iStock/YinYang

Wielu z nas kogoś straciło, wielu z nas za kimś tęskni. Żałoba to nic innego jak stan, w który wprowadzamy się po odejściu bliskiej nam osoby. To bolesny etap, na który większość ludzi nie jest gotowa. Bo nikt nie jest gotowy na śmierć. I to przeżywanie straty jest bardzo indywidualne. Limit czasowy? Obawiam się, że nie istnieje. Przez to trzeba przejść. Nieważne czy będzie to droga na skróty, czy też inna. 

Przez ostatni rok doświadczyłam tego przeżywania. Nie broniłam się przed tym. Moja żałoba, ta kalendarzowa, dobiega końca. Ta patolgiczna zakończyła się jakiś czas temu. Ta osobista, emocjonalna jeszcze się nie kończy. Sądzę, że to długa jeszcze droga. Ja nawet nie chciałabym jeszcze jej końca. I choć temat śmierci jest trudny i nie każdy potrafi się tym podzielić, nie każdy potrafi o tym rozmawiać. Ja to robiłam od pierwszego dnia. Nie tylko oswajałam z tym siebie i swoich bliskich, ale też grono moich przyjaciół i znajomych. Chciałam, by oni wiedzieli, że ja cierpiałam, że było mi źle, że próbowałam nie oszaleć w tym najtrudniejszym momencie swojego życia. Dziś jestem im bardzo wdzięczna za wsparcie, jakie mi okazywali. Wiem też, że oni sami uczyli się ode mnie nie tylko tych trudnych emocji, ale też oswajania się z tym, że trzeba to jednak przeżyć. Po swojemu i z różną intensywnością. Przeszłam poważny kryzys, który doprowadził do wielu zmian – tych psychologicznych, somatycznych, a także społecznych.

Nie myślałam w ogóle o pracy, nie wychodziłam z domu przez kilka dni, nie chciało mi się umyć, a co dopiero wejść do wanny, poleżeć i potem pachnieć.

Byłam pełna smutku, gniewu, złości do ludzi i przeogromnego żalu. Bardzo tęskniłam za tym młodym człowiekiem, którego straciłam. Czułam potworny niedosyt. Wylogowałam się z życia społecznego, unikałam ludzi, nie chciałam z nikim rozmawiać. Do podtrzymania relacji wystarczała mi klawiatura. Karmiłam się nieustannie tym, że skoro kilka lat temu, postanowiłam zająć się działalnością charytatywną na rzecz chorych onkologicznie – to doświadczenie, które zdobyłam a które utwardzało mój tyłek, spowoduje, że jakoś dam sobie z tym radę, że będę potrafiła sobie sama pomóc. Tak jak pomagałam wielu innym. Liczyłam na to, a jednak dla siebie nie potrafiłam znaleźć ani ciepłego słowa otuchy, ani siły. Oszukiwałam wszystkich, oszukiwałam w internecie, na swoich kanałach komunikowałam, że słońce świeci i jest tak pięknie. A tak naprawdę to słońce raziło mnie w oczy. Nienawidziłam dni, kochałam noce. Nie mogłam spać, gubiłam włosy, do życia wystarczała mi kawa. Pocieszałam się, że i tak jestem silna, bo nie topiłam się w kieliszku wina! Natomiast potrafiłam zjeść całą czekoladę. Ja, która dba o swoją profilaktykę, zaczęłam żywić się cukrem. Na efekt uboczny nie musiałam długo czekać. Musiałam poszukać stomatologa. I gdzieś w tyle głowy, od czasu do czasu, zapalała się lampka, że nie mogę tak dalej ciągnąć, bo przecież w taki sposób narażam siebie na trwałą utratę zdrowia. A przede wszystkim narażam moje dziecko, które było świadkiem mojego rozpadu. Dziecko, które robiło wszystko by odnaleźć miejsce i dla siebie w tej żałobie, była dzielna, ale też przyszedł moment, że usłyszałam:

– Mamo ja już nie wiem jak tobie pomóc. Ja już nie potrafię!

Bez wątpienia chwytało mnie to za serce, łapało za pysk, ale i tak było ponad ludzkie siły. Zmuszałam się do tego, by powłóczyć nogami do parku i móc przebiec chociaż kawałek. Dla siebie. Dla mojego dziecka, które zaczęło się o mnie najzwyczajniej bać. Sprawy się piętrzyły, ja je odkładałam. Nie wyglądało to dobrze. Moją ucieczką od rzeczywistości było rozpamiętywanie. I pisanie o tym. Zaczęłam pisać książkę, wtedy kiedy wszystko było świeże. O książce poświęconej walce z rakiem myślałam od kilku lat, ale dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w takiej sytuacji, gdzie mogłam towarzyszyć bardzo bliskiej mi osobie – ta inicjatywa nabrała realnego kształtu i prawdziwej emocji. I w taki też sposób postanowiłam przerobić to wszystko – co się ze mną działo. Wracałam do hospicjum, do miejsca w którym odszedł mój bliski. Początki były trudne, potrafiłam rozpłakać się nawet w autobusie, w który wsiadałam, a który się kojarzył. Jednocześnie odczuwałam przejmującą tęsknotę i pewnego rodzaju ulgę, gdy przebywałam w hospicjum. Dlaczego wracałam do tego miejsca? Dlaczego nie unikałam go? Może dlatego, że to tam był ostatni przystanek mojego bliskiego. I tylko tam mogłam pójśc. Prawdą jest, że wszystko tam przypominało i ból i cierpienie, ale też przypominało najpiękniejsze wspólne momenty. Gdy widziałam innych chorych, ich bliskich, śmiech przez łzy, rozpaczliwe łapanie każdego oddechu – moje serce klękało. I to było takie mi bliskie. Cieszę się, że nie uciekałam od tego miejsca, że nie znienawidziłam, że nie omijałam. A nawet zapragnęłam rozwijać je, w miarę swoich możliwości. A możliwości jest wiele, czasem wystarczą małe, ale konsekwentne działania.

St Joseph's Hospice, Londyn Fot. Patka Pastwińska

St Joseph’s Hospice, Londyn/Fot. Patka Pastwińska

Może to nawet zabrzmi nieprawdopodobnie, ale ja tam odpoczywałam. Odpoczywała moja głowa, odpoczywało moje serce. Odnajdywałam inspirację. Wychodziłam silniejsza, a to dlatego, że mierzyłam się z tym wszystkim. Hospicjum to życie. I to jest niesamowite.

Po kilku miesiącach takiego bycia w tej swojej przestrzeni podjęłam decyzję o terapii. Spotkania z psychologiem, które kontynuuje do dziś – bardzo mi w tamtym czasie pomogły. Pomagają mi do teraz. W czym pomogły najbardziej? Pomogły zrozumieć złość, której było we mnie tak dużo. Na terapii trzeba być bezwzględnie szczerym i nie kontrolować siebie. Tylko wtedy to ma sens. Trzeba ze sobą nad sobą pracować. Wtedy się uda. Postanowiłam spisać wszystko to, co mnie bolało i uwierało i wysłać w liście do rodziny. To była część mojej terapii a jednocześnie niesamowita odwaga i ulga. I to było też pewnego rodzaju zakończenie jakiegoś etapu, z pewnością najbardziej bolesnego. Staram się w tym wszystkim też pamiętać,że nie tylko ja cierpiałam, nie tylko ja tęskniłam. Byli inni, którzy zostali z tym cierpieniem. Nie zawsze życie pozwala nam, by dotrzymać kroku i być obserwatorem. Ja musiałam się uratować. Dzięki temu doświadczeniu, zrozumiałam, że pewnego rodzaju egoizm jest niezbędny w życiu. Z depresją poradziłam sobie bez wsparcia środkami farmakologicznymi, mam tak, że się tego boję, po prostu. Okazuje się, że dałam radę. I dziś jestem już bardzo daleko, a jednocześnie tak blisko. Blisko wspomnień. Dziś uśmiecham się do nich, pielęgnuję je i przechowuję w sobie. Nie chciałabym i wierzę, że tak się stanie, że czas mi ich nie pozaciera. Bo ja choć z każdym kolejnym rokiem będę starsza, moje odczucia będą dojrzalsze.

Wszystkim Wam, którzy pójdziecie w ciągu najbliższych kilku dni na cmentarze i zatrzymacie się przy grobach swoich bliskich – chciałabym życzyć dobrej refleksji, ciepłych myśli, do których będziecie uśmiechać się nad palącymi się zniczami. Zadumy nad przemijaniem. Zwolnijcie prędkość. Uspokójcie swoje serca.