Go to content

Edyta Olszówka: W każdym wieku możemy robić co chcemy. Nie jest ani za wcześnie, ani za późno

Nie podoba mi się określenie „za późno”. Przecież w każdym wieku możemy robić to, co chcemy. Nie jest tak, że po przekroczeniu pewnej granicy czegoś nie wypada czy nie przystoi. Nigdy nie jest na nic ani za wcześnie, ani za późno.
Denerwuje mnie to, że próbuje się nam coś narzucać, wstawiać nas w jakieś ramy. Mnie w ogóle nie interesuje wpasowywanie się w schematy stworzone przez społeczeństwo, rządy czy Kościół. Przecież miłość, seks i pożądanie nie kończą się wraz z czterdziestymi urodzinami – mówi Edyta Olszówka.

Jak zareagowała pani po przeczytaniu scenariusza filmu „Miłość jak miód”?

Zaskoczył mnie podejmowany w nim temat. Z jednej strony niezwykle aktualny, z drugiej – trochę ze strefy cienia. Dużo mówi się teraz o ageizmie – o tym, że starsi są wykluczani i zaniedbywani, że stają się przezroczyści. Natomiast w większości produkcji wciąż opowiada się o młodych ludziach i rodzących się między nimi uczuciach. W tym filmie jest inaczej. Pokazujemy miłość dojrzałych osób – takich, które w pewnym sensie są już na półmetku życia. Czyli coś, co nie jest trendy. To mnie bardzo zaciekawiło. Spodobało mi się także to, że w tej historii na pierwszym planie są kobiety. I to nie takie, które czekają na księcia na białym albo czarnym koniu i z tego powodu wpadają w różne pułapki. Nasze bohaterki mają rozterki – zastanawiają się, na jakich mężczyznach i jakich koniach im zależy. Zadają sobie pytanie, gdzie w tym wszystkim są one.

Jaka jest Agata, w którą wciela się pani w tym filmie?

Dla mnie ona jest pewnego rodzaju paradoksem. Zainwestowała w pasję, karierę i pracę, ale udało jej się zainwestować też w mężczyznę. Popełniła jednak przy tym wiele błędów. Stała się dla niego matką, a nie partnerką. I myślę, że odgryzła mu jaja. Ta postać w pewien sposób mnie fascynuje. Ja znacznie szybciej zostawiałabym takiego faceta, jak Rafał. Agata długo wierzy,
że jeszcze coś z tego będzie. Ich związek trwa, choć od dawna nie ma w nim miłości. Niestety, takich par jest mnóstwo. Ludzie żyją ze sobą, mimo że – oprócz dzieci, domu i kredytu – nic ich nie łączy. Nie rozmawiają ze sobą, nie mogą na siebie patrzeć. Ale brak im odwagi, by się rozstać. Boją się samotności.

Na szczęście, mam wrażenie, że młode pokolenie podważyło ten paradygmat. Taki schemat zaczyna już powoli przechodzić do historii. Młodzi ludzie nie chcą brać ślubów, nie chcą wiązać się kredytami. Ja nigdy nie byłam i nie chciałam być żoną. Dlatego to nowe pokolenie jest mi tak bliskie, bo myśli podobnie jak ja.

Jest coś, co łączy panią z Agatą?

Obie mamy pasję i jesteśmy pracowite. Łączy nas też pewien rodzaj niezależności. Mimo że Agacie trudno wyobrazić sobie życie bez Rafała, to jednak wybudowała dom, w którym żyją i wstawiła tam tego mężczyznę. Postawiła na samorozwój i zawodowy sukces. Zainwestowała w siebie. Nie ma dzieci, nie ma rodziny.

Zdarza się pani ćwiczyć jogę i medytować? Lubi pani kontakt z naturą, tak jak pani filmowa bohaterka?

Wszystko to jest mi bliskie. W związku z tym, że finalny scenariusz tego filmu powstawał, gdy już było wiadome, kto kogo zagra, mieliśmy szansę dać naszym bohaterom coś od siebie. Wyposażyłam więc Agatę w to, co dla mnie istotne. Zarówno medytowanie, jak i korzystanie z tybetańskich gongów to moje pomysły. Przemyciłam do filmu to, co prywatnie mnie fascynuje.

W codziennym życiu ma pani tak bliskie przyjaciółki jak Agata?

Nie mam. Jestem jedynaczką i potrzebuję dużo przestrzeni wokół siebie, wolności i niezależności. Nie lubię tłumaczyć się nikomu z tego, gdzie wyjeżdżam i kiedy wracam. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym codziennie do kogoś dzwonić i opowiadać, co u mnie słychać. Coś takiego by mnie udusiło.

W pani filmową przyjaciółkę wcieliła się Agnieszka Suchora. Miałyście okazję już wcześniej ze sobą pracować?

Sporo pracowałam z jej mężem. Często grałam żony pana Kowalewskiego. Z Agnieszką spotkałam się jedynie na planie serialu „Gry rodzinne”, ale nie grałyśmy tam niczego razem. Zresztą w filmie „Miłość jak miód”, mimo że wcielamy się w przyjaciółki, miałyśmy zaledwie kilka wspólnych scen. Nasze wątki toczą się oddzielnie, choć równolegle. Mam jednak nadzieję, że udało nam się zbudować pewien rodzaj bliskości i widać to na ekranie.

Jak się pani grało z Rafałem Królikowskim i Bartoszem Opanią?

Z Bartkiem debiutowaliśmy razem na czwartym roku studiów w Teatrze Ateneum. Z kolei z Rafałem zagraliśmy w Teatrze Powszechnym kilka duetów, które nas do siebie zbliżyły. Mamy wspólną przeszłość, więc łatwo nam było osiągnąć pewną wspólnotę dusz. Nie wstydziliśmy się siebie. Wiedzieliśmy, że możemy sobie wszystko powiedzieć i nikt się za to nie obrazi. Zdarzało nam się twórczo pokłócić na planie. Konfrontowaliśmy się ze sobą. I myślę, że w związku z tym nasze sceny wyszły tak, a nie inaczej.

Bartosz Opania zagrał ukochanego Agaty sprzed lat. Jest coś w tym, że stara miłość nie rdzewieje?

Raczej należę do tych, którzy uważają, że drugi raz nie wchodzi się do tej samej rzeki. Pewne rzeczy po czasie nie tyle rdzewieją, co wygasają. Uczucia nie są przecież jak zakonserwowana puszka, którą możesz otworzyć po latach, by poczuć ten sam przepiękny zapach miłości. Owszem, wspólna przeszłość może zbliżyć do siebie ludzi, ale przecież każdy z nas codziennie się zmienia. Nawet gdy spotykamy kogoś, kto kiedyś był dla nas ważny, to przecież jest to już zupełnie inna osoba. Ja należę do tych, którzy nie dają drugiej szansy. Żyję w ten sposób od 52 lat i nie żałuję. Jeśli odchodzę, to na dobre. Jeśli podejmuję jakaś decyzję, to się z niej nie wycofuję. Dotyczy to wszystkiego – życia, związków, przyjaźni, a nawet jedzenia.

„Miłość jak miód” to komedia wyreżyserowana przez Macieja Migasa. To dobrze, że film o kobietach reżyserował mężczyzna?

Jestem zachwycona pracą z Maćkiem Migasem. Mimo że mierzyliśmy się z trudnym materiałem, od początku do końca był bardzo spokojnym kapitanem naszego statku. W żaden sposób nie był ekspansywny czy ekstrawertyczny. Nie eksponował swojego ego, nie leczył swoich kompleksów. Co dla mnie niezwykle istotne, okazał się być elastycznym i otwartym twórcą.
Nie wychodził z założenia, że tylko on ma rację. Jeśli proponowaliśmy coś, z czym się nie zgadzał, dawał sobie czas na przemyślenie tego i gdy widział w tym sens, wcielał w życie nasze pomysły. To wymagało od niego olbrzymiej pokory. Myślę, że z tyloma kobietami na planie nie miał łatwo. Każda z nas miała swoje humory. Moja bohaterka przechodzi menopauzę i miałam pełną świadomość, że nie wytłumaczę mężczyźnie, czym są uderzenia gorąca. Jeśli się tego nie doświadczy, trudno to zrozumieć. Wiedziałam więc, ze muszę to po prostu zagrać.

Maciej Migas z jednej strony był otwarty na moje propozycje, a z drugiej nie pozwalał, bym robiła wszystko tak, jak chcę, tylko dlatego że jestem kobietą i przeszłam menopauzę. Brał pod uwagę i mój, i swój punkt widzenia i starał się to jakoś wypośrodkować, żebyśmy oboje byli zadowoleni. Świetnie sobie z tym radził. Na pewno cenne było też to, że operator kamery również był mężczyzną. To, że to dwaj faceci stwarzali tę skupioną na kobietach rzeczywistość w obrazie i akcji, było naprawdę interesujące.

Kręcenie których scen było dla pani największym wyzwaniem?

Tych w zatoce i morzu. Beznadziejnie pływam, a do tego woda była lodowata. Moje ciało dostało ostre baty. Gdy myślę o piekle, to właśnie tak je sobie wyobrażam. (śmiech)

Z filmu „Miłość jak miód” płynie przesłanie, że w życiu nigdy nie jest na nic za późno. Zgadza się z nim pani?

Nie podoba mi się określenie „za późno”. Przecież w każdym wieku możemy robić to, co chcemy. Nie jest tak, że po przekroczeniu pewnej granicy czegoś nie wypada czy nie przystoi. Nigdy nie jest na nic ani za wcześnie, ani za późno.
Denerwuje mnie to, że próbuje się nam coś narzucać, wstawiać nas w jakieś ramy. Mnie w ogóle nie interesuje wpasowywanie się w schematy stworzone przez społeczeństwo, rządy czy Kościół. Przecież miłość, seks i pożądanie nie kończą się wraz z czterdziestymi urodzinami.

Odpowiada mi to, że młodzi nazywają mnie singielką. Gdy stare dziady mówią mi, że jestem starą panną, chce mi się śmiać. Nigdy bym się z nimi nie zamieniła. Nie chciałabym żyć tak, jak oni – siedzieć przed telewizorem, oglądać 689. odcinek serialu i jeść z nudy herbatniki. Naprawdę na pewne rzeczy można mieć wywalone. Warto kochać, żyć i starać się być w miarę dobrym człowiekiem, dbając przy tym o swoje granice. I mimo że mój wątek nie jest najszczęśliwszy, chciałabym, żeby takie
przesłanie płynęło z tego filmu.

Materiał przygotowany przez dystrybutora filmu: Dystrybucja Kinowa TVP